– Zbliżamy się do przekroczenia progów, które nie do końca wiemy, gdzie są. To trochę tak, jakbyśmy byli saperem na polu minowym i wiedzieli, że gdzieś przed nami jest mina, ale jeszcze nie wiemy, gdzie dokładnie. Wtedy każdy centymetr może się liczyć – komentuje nowy raport IPCC prof. Jacek Piskozub z Instytut Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie.
Szymon Bujalski: Pierwszą część nowego raportu Międzynarodowego Zespołu ds. Zmiany Klimatu przedstawiono jako „czerwony alarm dla ludzkości”. Słusznie?
Prof. Jacek Piskozub, Instytut Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie: Myślę, że autorzy obecnego raportu doszli do wniosku, że skoro poprzednie sygnały nie wystarczyły, to teraz trzeba wysłać silniejszy. Dlatego już na samym jego początku jest napisane, że bez żadnej wątpliwości człowiek wpływa na klimat. To właściwie wynikało także z poprzednich raportów, ale nie było napisane tak wprost.
Naukowcy zyskali większą pewność, że tak jest, czy też poczuli większą determinację, żeby to jasno napisać?
Jedno i drugie. Już z pierwszego raportu IPCC wynikało, że wpływamy na klimat w znaczący sposób. Warto jednak zwrócić uwagę, że obecny raport zawęził trochę granice tzw. czułości klimatu na podwojenie stężenia dwutlenku węgla w atmosferze. W poprzednim raporcie na podstawie kilku artykułów naukowych granice tej czułości nawet poszerzono, ale teraz zawężono je do poziomu mniejszego niż przy jakimkolwiek innym wcześniejszym raporcie. Oznacza to, że obecnie jesteśmy bardziej pewni tego, na ile podwojenie stężenia CO2 wpłynie na klimat. I wychodzi, że w takim przypadku Ziemia ogrzeje się o około 3°C.
Czułość klimatu – jak rozwijała się nasza wiedza?
Dlaczego czułość klimatu określa się na podwojenie stężenia, a nie jego wzrost o 10 czy 20%?
Dlatego, że klimat reaguje na atmosferyczne stężenie dwutlenek węgla mniej więcej logarytmicznie, czyli każde podwojenie stężenia skutkuje określonym wzrostem średniej temperatury powierzchni Ziemi
A dlaczego te granice poprzednio poszerzono?
Był taki okres, gdy planeta rzeczywiście wolniej się ogrzewała. Miało to miejsce przez 10 lat po dużym El Niño z 1998 r., gdy temperatury o parę dziesiątych stopnia podskoczyły do góry, a potem nie rosły. Na podstawie tego braku wzrostu pojawiło się kilka artykułów, które usiłowały dowodzić, że czułość klimatu jest mniejsza niż sądzimy na podstawie danych historycznych z ostatnich lat. Ale potem znowu temperatura zaczęła rosnąć. Nie było już więc wątpliwości, że to był wyjątkowy, przejściowy okres, przypadek związany z naturalnymi wahaniami klimatu.
Mógłbym dodać do tego informacje o modelach, ale w nie akurat najmniej wierzę, bo modele są dopasowywane są z konieczności tak, by pasowały do obserwacji z okresu dla którego są obserwacje (tzw. „model tweaking”) i to dopasowanie uznawane jest za miarę ich jakości. Dlatego nie traktuję ich jako dodatkowe, niezależne źródło informacji. Chociaż modele też pokazują, że dojdzie do ogrzania o około 3°C. A ostatnio nie brakowało nawet takich, które wskazywały około 5°C.
Skąd takie szacunki?
W modelach poprawiono fizykę chmur i ich wpływ na klimat. Czułość niektórych modeli wzrosła do 5°C. Ale większość ekspertów uważa, że to jednak za dużo. Choć wkładamy w nie całą znaną nam fizykę, to nie znaczy, że modele odwzorowują ją w 100%. I dlatego zawierają błędy.
Wyobraźmy sobie więc sytuację, że model zawiera dwa błędy – jeden zawyża czułość klimatu, a drugi zaniża. Odkrywamy jeden z tych błędów, poprawiamy, go, ale nie odkrywamy drugiego. One oba łącznie się kasowały, a gdy odkryty jest tylko jeden, to oznacza, że siedzi gdzieś zapewne drugi czynnik, którego jeszcze nie znamy, a który zawyża czułość modeli.
Klimat – scenariusze na przyszłość
Wspomniał pan, że podwojenie stężenia CO2 w atmosferze doprowadzi do ogrzania planety o 3°C, ale przedstawiony w raporcie najbardziej prawdopodobny, środkowy scenariusz, mówi o 2,7°C.
Oszacowano to właśnie na podstawie czułości klimatu.
Realny scenariusz?
Zacznę od dwóch pierwszych scenariuszy. SSP1-1.9 i SSP1-2.6 zakładają, że po roku 2050 nastąpi usuwanie dwutlenku węgla z atmosfery – w pierwszym scenariuszu większe, w drugim mniejsze. To są bardzo śmiałe scenariusze, ponieważ do tej pory nie mamy zielonego pojęcia, jak zabrać się za usuwanie dwutlenku węgla w takiej ilości, już nie wspominając o tym, że najpierw trzeba przestać emitować. Moim zdaniem oba te scenariusze, przynajmniej na razie, należą więc raczej do kategorii science-fiction. I praktycznie nie wchodzą w grę. Rozmowy trzeba więc zaczynać właśnie od tego trzeciego, środkowego – SSP2-4.5.
Ale na razie to też bardzo trudne. Zawarte w raporcie wykresy pokazują, ile w każdym ze scenariuszy emitujemy rok co roku. Okres liczony jest od 2015 r. Jeśli popatrzymy na emisje przez te sześć lat, to okaże się, że jedziemy według scenariusza najwyższych emisji SSP5-8.5.
A to oznacza wzrost o około 4,4°C.
To najbardziej prawdopodobny wzrost do końca stulecia, ale jego potencjalne granice określono nawet wyżej, bo na 5,7°C. W dłuższej perspektywie czasowej, do 2300 roku prowadziłby on do wzrostu rzędu 10°C, z zakresem prawdopodobieństwa 66% od 7 do 14°C, a później jeszcze więcej.
Może się wreszcie opamiętamy, ale na razie jesteśmy właśnie na takim kursie.
To w takim razie te 2,7°C, nie wspominając już o 1,5°C, też jest raczej życzeniowe.
Powiedziałbym, że to bardziej scenariusz z życzeń Grety Thunberg, która mówi: wykonajcie założenia Porozumienia Paryskiego. Gdybyśmy jednak za ich wykonanie naprawdę się zabrali, to powinniśmy przed rokiem 2050 przestać emitować netto i już nic nie zwiększać, a po roku 2050 usuwać na wielką skalę dwutlenek węgla z atmosfery.
Jeśli chodzi o samo 1,5°C, warto dodać jeszcze jedno: Ziemia ogrzewa się wolniej niż by mogła, gdyby nie miała oceanów. Olbrzymia ilość ciepła jest pochłaniana właśnie przez nie. A że oceany mają olbrzymią pojemność cieplną, to procesy te zajmą setki lat. W związku z tym szacunki są takie, że trzeba dodać jeszcze jakieś 50% wzrostu temperatury do tej, która już ma miejsce. Jeśli ogrzaliśmy planetę o 1°C, to nie musimy już nic emitować, żeby temperatura wzrosła o kolejne 0,5°C. Wystarczy poczekać, aż ogrzeją się oceany. Dlatego 1,5°C jest już praktycznie przesądzone, o ile nie znajdziemy sposobu na wielkoskalowe usuwanie dwutlenku węgla.
Co o oceanie w raporcie IPCC?
Co w nowym raporcie IPCC jest dla pana najciekawsze, najważniejsze?
Jestem oceanografem znad morza, więc od razu popatrzyłem na dane dotyczące morza.
I co z nich wynika?
Poziom morza w raportach IPCC ma długą historię. Wiele osób sądzi, że zespół ten nie doszacowywał przyszłego poziomu morza. Często oskarża się ich, że są alarmistami, ale w tym przypadku było wręcz odwrotnie – starali się być bardzo konserwatywni. W obecnym raporcie prognozy poziomu morza zostały podniesione po raz kolejny. W scenariuszu wysokich emisji SSP5-8.5 maksymalny prawdopodobny (w języku IPPC oznacz to „z 66% prawdopodobieństwem”) wzrost poziomu mórz do 2100 roku po raz pierwszy podniesiono do ponad metra, a w 2150 r. do 1,8 m. Dodano też, że może być jeszcze gorzej, jak zacznie rozpadać się lądolód Antarktydy. W tym scenariuszu z prawdopodobieństwem 1 do 6 wzrost poziomu morza już do końca tego stulecia przekroczy 1,8 m. Dalej, jak podaje IPCC, „do 2300 roku nie można wykluczyć wzrostu poziomu morza o ponad 15 m”.
Nie chodzi przy tym o to, że przez te kilka lat wiedza naukowa jakoś bardzo się zmieniła. IPCC przestało po prostu być tak ostrożne, jak przedtem i zaczęło iść za artykułami naukowymi, w których już od jakiegoś czasu panował raczej konsensus.
W raporcie dodano jeszcze jedną rzecz. Pochodzi ona z zupełnie innego myślenia, a mianowicie z porównania z dawnymi epokami, gdy wiemy, że było cieplej i wiemy, jaki mniej więcej był poziom morza. Jedne i drugie dane mogą zawierać błędy, ale w jakiejś granicy pewności jesteśmy w stanie to stwierdzić. Na podstawie tych danych napisano, że gdyby temperatura Ziemi wzrosła o 5°C i gdybyśmy utrzymali odpowiadającą za to ilość dwutlenku węgla w atmosferze przez najbliższe dwa tysiące lat, to poziom morza zwiększyłby się o około 20 m. A to wiadomość katastrofalna, bo oznacza, że jeżeli nie usuniemy węgla z atmosfery, to możemy pożegnać się z wszystkimi nadmorskimi miejscowościami na świecie. Jeżeli te procesy się zaczną, to już nic nie będzie w stanie ich powstrzymać.
Rysunek 4: Prognozy dla każdego z pięciu scenariuszy emisji. Zmiana średniego globalnego poziomu morza w metrach w stosunku do 1900 r. Zakresy prawdopodobieństwa 66% przedstawiono dla scenariuszy SSP1-2.6 (niskie emisje) i SSP3-7. (wysokie emisje). Krzywa przerywana pokazuje 83 percentyl prognoz scenariusza bardzo wysokich emisji SSP5-8.5, które uwzględniają związane z lądolodami mało prawdopodobne procesy o znaczącym wpływie, których jednak nie można wykluczyć.
Sekcja „Zobacz projekcję na 2300„: Zmiana średniego globalnego poziomu morza w 2300 r. w metrach w stosunku do roku 1900 w scenariuszach SSP1-2.6 (niskie emisje) i SSP5-8.5 (bardzo wysokie emisje). Zacieniowane są zakresy 17-83 percentyla. Przerywana strzałka ilustruje 83 percentyl prognoz SSP5-8.5, w których uwzględniono związane z lądolodami mało prawdopodobne procesy o znaczącym wpływie, których jednak nie można wykluczyć. Źródło IPCC AR6 WGI.
W raporcie pada informacja, że ostatni raz temperatura na Ziemi była wyższa o 2,5°C trzy miliony lat temu. A to scenariusz, do którego realizacji jest nam bardzo daleko.
Już w tej chwili mamy poziom dwutlenku węgla wyższy niż na pewno przez ostatnie 800 tysięcy lat i prawie na pewno wyższy niż przez ostatnie 3 miliony lat.
Raport zwraca też uwagę, że im więcej gazów cieplarnianych wyemitujemy, tym mniejszy odsetek będą w stanie wchłonąć naturalne pochłaniacze: oceany czy lasy tropikalne.
W przypadku oceanów sprawa jest prosta: im cieplejsza ciesz, tym mniej gazów jest w stanie w sobie utrzymać. To, że mniej więcej jedna czwarta naszych rocznych emisji jest pochłaniana przez oceany, zawdzięczamy tylko temu, że mają one jeszcze stężenie pamiętające czasy przedindustrialne. Jak wspominałem: nie zdążyły się jeszcze ogrzać. Cieplejsze nie będą w stanie utrzymać tyle dwutlenku węgla.
Jeśli chodzi o ląd, to wszyscy wiemy, czym jest fotosynteza – że drzewa i w ogóle rośliny pochłaniają dwutlenek węgla i budują z tego swoją biomasę. Ale przy cieplejszym świecie oddychanie powoduje, że korzenie martwych roślin szybciej gniją i oddają dwutlenek węgla. Że lasy są bardziej suche i wolniej rosnąć. Różne modele biofizykochemiczne od dawna pokazywały, że ilość absorbowanego dwutlenku węgla przez lasy będzie malała tylko z tego powodu, że będzie coraz cieplej.
Nawiasem mówiąc nie do końca rozumiemy, czemu lasy absorbują aż tyle, ile absorbują. Mówi się o użyźnieniu dwutlenkiem węgla – że lasy szybciej rosną, gdy mają więcej CO2. Ale jest podejrzenie, że duża część użyźnienia to nie efekt dwutlenku węgla, tylko azotu. Silniki spalinowe i rolnictwo sprawiają, że produkujemy duże ilości tlenków azotu, które gdy opadają z deszczem na lasy, to je użyźniają. A lasom w niektórych lasach azotu brakuje, szczególnie na naszej, umiarkowanej szerokości.
Jeżeli emisje dalej będą postępowały tak, jak postępują, jakie będą skutki? Zacznijmy od mórz i oceanów.
Jak wspominałem – to wzrost poziomu morza. Za zjawiskiem tym stoją dwa źródła. Jedno to topnienie lodów na lądzie, czyli lądolodów i lodowców górskich, przez co woda spływa do morza i powiększa jego objętość. Drugie źródło to ogrzewanie morza. Rozszerzalność termiczna wody powoduje, że poziom morza rośnie od samego jego ogrzewania. Gdy zacząłem o tym uczyć jakieś 10 lat temu, to jeszcze za 60% wzrostu poziomu mórz odpowiadało rozszerzanie termiczne, a za 40% topnienie lodowców i lądolodów. W tej chwili topnienie lodowców i lądolodów odpowiada już za więcej niż połowę wzrostu. I będzie za coraz więcej.
Inny skutek, zupełnie niezależny, to tzw. zakwaszanie wody morskiej. Nie chodzi o prawdziwe zakwaszenie – że woda nagle stanie się kwaśna – bo ciągle jest i będzie lekko zasadowa. Ale coraz mniej. A to ma znaczenie dla organizmów morskich, w szczególności tych, które budują skorupy z węglanu wapnia. Mówiąc krótko: im więcej dwutlenku węgla w morzu, tym trudniej zbudować skorupy z węglanu wapnia, bo w którymś momencie zacznie się ona po prostu rozpuszczać. Moment ten zależy m.in. od poziomu zasolenia i tego, jaki minerał buduje dany organizm: aragonit czy kalcyt. W przypadku aragonitu w niektórych regionach, na przykład Arktyce, już teraz są warunki żrące. Obszary te będą coraz większe.
Z kolei w rafy koralowe uderzy jedno i drugie: zarówno wyższe temperatury, przez które będą umierać żyjące w nich glony symbiotyczne, jak i coraz większa ilość rozpuszczonego dwutlenku węgla, która utrudni rafom budowę skorupy.
Zmiany na biegunach i ich konsekwencje
Arktyka, Antarktyda, Grenlandia?
Coraz szybciej topnieje lód Grenlandii, coraz szybciej topnieje też lądolód Antarktydy, zwłaszcza zachodniej. Uważa się, że do niedawna Antarktyda była w równowadze, bo co prawda topniało na zachodzie, ale na wschodzie śniegu przybywało. Jest to więc zupełnie nowa rzecz. Zostaje jeszcze kwestia lodu wokół Antarktydy. Modele wskazywały, że aby zaczął się on kurczyć, potrzeba około 30 lat. Mówimy o całym kontynencie pokrytym lodem, dość mocno izolowanym przez silne wiatry wokół, dlatego ciepło potrzebuje nieco więcej czasu, by tam dotrzeć. Najniższy poziom lodu wokół Antarktydy zaobserwowano w 2017 r., a więc mniej więcej właśnie te 30 lat po tym, jak mocno przyspieszyliśmy spalanie paliw kopalnych.
Co do Arktyki, to można się spodziewać, że latem lodu morskiego nie będzie tam w ogóle, lód stanie się sezonowy. To będzie zupełnie nowa Arktyka. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce 5 tys. lat temu, gdy Słońce latem bardziej nagrzewało Arktykę.
I co się stanie, jeśli tego śniegu i lodu morskiego latem w Arktyce nie będzie?
Lądy wokół staną się znacznie cieplejsze, a to oznacza przyspieszone topnienie wiecznej zmarzliny, a wraz z nim uwalnianie olbrzymich ilości metanu do atmosfery, czyli dodatkowe olbrzymie emisje. Być może cieplejsza Arktyka wpływa też na pogodę w naszych rejonach, choć nie wszyscy naukowcy się z tym zgadzają. Gdy Arktyka będzie się stawać coraz cieplejsza, to różnica temperatur między naszymi szerokościami a Arktyką zmaleje. Zdaniem niektórych naukowców w efekcie spotykane na naszych szerokościach wiatry zachodnie staną się słabsze, a przez to najprawdopodobniej wzmocnią się wiatry północ-południe. Dojdzie zatem do większej wymiany powietrza z Arktyką, a to oznacza na przykład ataki ostrej zimy, przedstawianego w prasie jako wir polarny. Niektórzy twierdzą, że to się już dzieje, a cieplejsza Arktyka psuje pogodę na przykład w Stanach Zjednoczonych.
Jak zimą w Teksasie?
Dokładnie. Między Zatoką Meksykańską a Kanadą jest mniejsza różnica temperatur, więc w wyniku tego trudniej wytworzyć wiatry zachodnie. A zawsze musi skądś wiać. Jak nie z zachodu, to w przypadku USA z północy. A północ w Ameryce to naprawdę zimny region, kontynent ciągnie się tam prawie pod biegun. My na północ od siebie mamy morza, które są ogrzewane przez Golfsztrom, w wyniku czego nie mamy aż tak silnych ataków zimy. Do Polski z bieguna one nie dojdą, muszą przyjść z Syberii, z Rosji, która potrafi być zimą 30°C chłodniejsza niż biegun północny.
Od huraganów po susze – kolejne skutki zmiany klimatu
Według raportu cyklonów i huraganów też przybędzie?
Huraganów tropikalnych nie ma więcej, ale jest coraz więcej tych silnych, w skali 4-5, a coraz mniej pozostałych. Przy okazji wspomnę, że aby huragan się zaczął, temperatura wody musi wynosić 27-28°C. Istnieją mniejsze odpowiedniki takich huraganów na Morzu Śródziemnym, tzw. medikany, gdy ma ono podobną temperaturę. A Bałtyk też zaczyna dochodzić do takich temperatur. Jest więc bardzo ciekawe, czy Bałtyk jest za mały, czy nie, żeby powstał tu baltikan, czyli odpowiednik huraganu tropikalnego. Przekonamy się o tym w najbliższych latach.
A skutki na lądzie?
Strefy klimatyczne będą się przesuwały. Życie, które będzie mogło się przesunąć wraz z nimi, przesunie się. A to blisko bieguna, które nie będzie miało gdzie się przesunąć, wyginie. Podobnie jak w górach, gdy nie będzie mogło żyć już wyżej.
Jeśli chodzi o warunki życia w Polsce, to oprócz wzrostu poziomu morza dostrzegam cztery inne, główne zagrożenia: fale upałów (także tych zabójczych), rosnącą cenę żywności, susze i paradoksalnie deszcze ekstremalne. Te ostatnie mają miejsce, ponieważ w atmosferze jest coraz więcej pary wodnej. A jest jej coraz więcej, bo morza są coraz cieplejsze i gdy parują, to cieplejsza atmosfera może więcej tej pary odebrać.
Susza wynika zaś z tego, że mimo opadów takich samych, a nawet sumarycznie w ciągu kilku miesięcy trochę większych, parowanie na lądach też wzrasta. A lądy ogrzewają się szybciej niż morza. W efekcie coraz więcej obszarów robi się suchsze, choć opady są podobne lub większe. Tak w Polsce już zresztą było. W 2012 r. mieliśmy suszę hydrologiczną, a studnie w Małopolsce wysychały, choć opadów było tyle co przeciętnie, a nawet więcej. Czyli możliwe jest, że będziemy mieli jednocześnie i suszę, i opady ekstremalne.
Jeżeli susza będzie jednocześnie w kilku regionach, w których produkuje się i eksportuje żywność, jak np. USA, Australia, Argentyna, Rosja, Kazachstan, to będą bardzo wysokie ceny zboża. W tej chwili w Australii i zachodnich Stanach Zjednoczonych jest bardzo sucho. I co mamy? Wysokie ceny zboża. To prawdopodobnie jest część tego trendu. Nie jest więc to coś, co zacznie się w przyszłości. To się już zaczęło.
A co z upałami?
Te naprawdę śmiertelne upały Polski jeszcze nie spotkały. To jednak kwestia szczęścia, a nie świętych relikwii, które nas chronią. W 2003 r. mieliśmy śmiertelne fale upałów w zachodniej Europie, w 2010 r. w Rosji, w 2012 r. na południu Europy (teraz zresztą znowu), a w 2015 r. w Skandynawii. Tymczasem jeśli spojrzymy na mapę rekordów temperatur w ostatnim czasie, to okaże się, że Polska jest wyspą otoczoną ze wszystkich stron. Dlatego ludzie w Polsce narzekający na upał jeszcze nie wiedzą, co to jest zabójcza fala upałów.
A będą rejony świata, gdzie ta zabójczość będzie dosłowna. To na przykład rejon wybrzeża Pakistanu, Indii i Zatoki Perskiej. Jeżeli jest pewna kombinacja wysokiej temperatury i wysokiej wilgotności, mamy do czynienia z wysoką temperaturą wilgotnego termometru. Wilgotny termometr paruje, czyli zachowuje się mniej więcej tak, jak nasz organizm: gdy się pocimy, chłodzimy się przez parowanie. Im bardziej wilgotno, tym w danej temperaturze ciężej się ochłodzić. Temperaturę 35°C wilgotnego termometru uzyskuje się w identycznej temperaturze zwykłego termometru przy 100% wilgotności powietrza, przy wyższych temperaturach wilgotność ta jest odpowiednio niższa. W takich warunkach człowiek nie jest już w stanie oddawać ciepła. Nie jest więc w stanie przeżyć bez klimatyzacji dłużej niż kilka godzin.
Takie temperatury dotychczas na świecie się nie zdarzały, ale prawdopodobnie zdarzyły się po raz pierwszy w zeszłym roku właśnie na wybrzeżu Zatoki Perskiej. Jeżeli będzie coraz cieplej, takie zagrożenie będzie coraz częstsze i obejmować będzie coraz więcej regionów świata. Ludzie będą wtedy migrować, bo po prostu nie da się tam żyć. Jeśli mają, to włączą sobie klimatyzację, ale kiedy sieć elektryczna wysiada? Kiedy wszyscy włączają klimatyzację. Niestety, ale może dojść więc do fali upałów, w której zginą już nie tysiące ludzi, ale dziesiątki jak nie setki tysięcy. I to w ciągu kilku dni. To może spowodować migracje na bezprecedensową skalę.
Myśli pan, że kiedy może do tego dojść?
To może być kwestia nawet najbliższych dziesięcioleci. Bo to się już zaczyna.
Czyli migracje na wielką skalę to nie jest kwestia odległego, 2050 r. czy jeszcze później.
Gdy pierwszy raz usłyszałem, że wojna domowa w Syrii była być może pierwszą wojną klimatyczną, to się uśmiechnąłem. Ale potem zobaczyłem artykuł, który pokazywał, że w rejonie Syrii panowała wtedy największa susza od co najmniej 800 lat (słoje drzew sięgały tak daleko wstecz). A dość powszechnie wiadomo, że podczas suszy wojen domowych i innych konfliktów jest znacznie więcej. Jak rolnicy nie mogą wyżyć z pola, a ktoś im powie, że zarobią pieniądze, jeżeli chwycą za broń, to chwycą za broń. To sposób na przeżycie.
W Polsce w 2050 r. też będzie trudniej, ale pewnie nie aż tak.
Na pewno będzie więcej tych zjawisk, które wymieniłem. Upały nie będą aż tak śmiertelne, jak w Pakistanie, ale starsi ludzie będą mogli ich nie przeżywać. Teoretycznie pomocna może być klimatyzacja, ale pytanie, czy do tego czasu każdy ją sobie kupi, no i czy sieć to wytrzyma. Niech pan sobie przypomni, jak kilka lat temu brakowało wody w Wiśle. Elektrownie nie mogły wtedy działać. A jeśli będą w Polsce tak duże upały, to obie te kwestie na siebie najdą: i zabraknie wody, i zapotrzebowanie na energię z powodu powłączanych klimatyzacji będzie olbrzymie.
Generalnie życie w Polsce będzie jednak wtedy trochę trudniejsze. Wbrew temu, co sami sądzimy, nie jesteśmy krajem ubogim, a do tego należymy do Unii Europejskiej. Ale nie każdy sobie poradzi. Jeśli w wyniku suszy będą niższe plony, to efektem będzie droższa żywność. A droższa żywność to kwestia równowagi między podażą a popytem. Podaż i popyt zrównają się przy wyższej cenie dzięki temu, że będzie mniejszy popyt. Po prostu niektórych ludzi nie będzie już stać na kupowanie żywności. A to oznacza, że gdzieś na świecie będzie głód. Jeszcze większy.
W raporcie IPCC napisano, że naukowcy dostrzegają zmianę klimatu we wszystkich rejonach Ziemi i w obrębie całego systemu klimatycznego. Nie da się przed tym uchronić, ucieczki nie ma.
Nie ma, nie ma. Oczywiście najszybsza zmiana jest w Arktyce, tym większa, im bliżej Arktyki. Ale tropiki też przed tym nie uciekną, bo są coraz suchsze. Lasy w Brazylii płoną nie tylko przez politykę obecnego prezydenta tego kraju, ale także z powodu coraz suchszych warunków, przez które o pożary znacznie łatwiej. To samo dzieje się podczas lat El-Niño w Indonezji czy Malezji. Gdy opady są mniejsze, a temperatury trochę wyższe, zauważalne są pożary na Sumatrze czy Borneo. Nawet w Singapurze nie mają wtedy czym oddychać i mają smog przez całe tygodnie. To coś, co się wcześniej nie zdarzało.
Co zrobić, żeby zatrzymać zmianę klimatu?
Każda tona emisji się liczy, każde 0,1°C ma znaczenie – mówią naukowcy stojący za raportem. Dlaczego?
Dlatego, że zbliżamy się do przekroczenia progów, które nie do końca wiemy, gdzie są. To trochę tak, jakbyśmy byli saperem na polu minowym i wiedzieli, że gdzieś przed nami jest mina, ale jeszcze nie wiemy, gdzie dokładnie. Wtedy każdy centymetr może się liczyć.
Nie mówimy więc o sytuacji typu „wszystko albo nic”.
Absolutnie nie. Dotąd mieliśmy do czynienia z procesami liniowymi, które można było przewidzieć: jeśli wyemitowaliśmy trochę więcej gazów, to lasy robiły się trochę suchsze, morza trochę cieplejsze, a huragany trochę silniejsze. Ale możemy dojść do momentu, w którym przestanie to być liniowe. To znaczy, że odpowiedzią na małą przyczynę przestanie być mały skutek. Mała przyczyna spowoduje znaczny skutek.
Mając to wszystko na uwadze, kluczowe jest to, co zrobimy przez najbliższe 5-10 lat, a nie w roku 2040 czy 2050.
Kluczowe są decyzje w tej chwili i szybkie działanie. Ale bez względu na nie liczenie na to, że staniemy się neutralni klimatycznie w 2050 r., jest bardzo optymistyczne. Dlatego, że przespaliśmy ostatnie 30 lat, gdy naukowcy zwracali już uwagę na problem i można było zacząć coś z nim robić. Ale nie robiono praktycznie nic. Doktorantom zawsze mówiłem: „W jakim roku były największe emisje? W ostatnim”. Przed pandemią zawsze było to prawdą. Z jej powodu 2020 r. był przejściowy, a wkrótce prawdopodobnie znowu wrócimy do kolejnego rekordu.
Nakreśliliśmy problem, nakreślmy jego rozwiązanie.
Co oznaczałyby zerowe emisje? Całkowite przejście na energię odnawialną i atomową, zamianę obecnego sposobu produkcji stali i betonu na technologie bezemisyjne, zaprzestanie wycinania lasów tropikalnych. To tak w skrócie.
A zmiany w rolnictwie, transporcie?
Wiem, że to niepopularne, ale: mniej mięsa, mięsa, mniej mięsa. Około 80% pól przeznaczanych jest pod produkcję mięsa, choć produkty te dostarczają około 20% kalorii.
A samochody? Kalifornia od dawna wyznacza światowe trendy, nawet jeśli świat jeszcze tego nie wie. To tam wymyślono przecież pierwsze limity emisji z rur wydechowych. Teraz mają przejść na samochody bezemisyjne, od 2035 r. mają być sprzedawane tam tylko takie. Stany Zjednoczone to Kalifornia po paru latach, a reszta świata – jeszcze po paru kolejnych. Możliwe więc, że w roku 2050 też będziemy mieli samochody bezemisyjne. Ale to wciąż strasznie późno.
W tym kontekście warto chyba zwrócić uwagę, że raport podnosi potrzebę natychmiastowej redukcji emisji nie tylko dwutlenku węgla, ale i innych gazów cieplarnianych, w tym metanu i podtlenku azotu.
Metanu emitujemy ponad stukrotnie mniej niż dwutlenku węgla, ale każda jego tona ma w 100-letnim horyzoncie czasowym mniej więcej 30-krotnie większy wpływ niż tona CO2, w rezultacie czego blisko 20% naszego wpływu na klimat to wynik emisji metanu. Tlenki azotu to także duży problem, a głównym źródłem są silniki spalinowe.
Rozmawiamy już trochę i – delikatnie rzecz ujmując – nie wyczuwam u pana optymizmu.
Problem jest taki, że ja czy wielu innych naukowców mamy taką wiedzę od lat. Staramy się o tym mówić, ale to jak grochem o ścianę. I to nie tylko w Polsce. Niby mamy te obietnice z Porozumienia Paryskiego, każdy zapowiadał, jak wiele zrobi, ale nawet taki kraj jak Niemcy się z tego nie wywiązywał. Na tyle, że ostatnio zmniejszenie emisji nakazał rządowi niemiecki Trybunał Konstytucyjny. Bo politycy nie są w stanie wypełnić celów porozumienia, które podpisali.
Co pan czuje, gdy czyta takie raporty, jak ten IPCC?
Powiem, czego staram się nie czuć. Kiedyś oglądałem program o urbanistyce z udziałem Jana Gehla. Pokazywali w nim jakiegoś urbanistę z Indii, który cały w radości mówił: „Od 30 lat tłumaczyłem im, że samochody zniszczą miasta. I zobaczcie! Zniszczyły!” Staram się więc nie okazywać takiego właśnie triumfalizmu, że ja wam mówiłem o tym od lat. Jednocześnie wciąż czuję obowiązek mówienia o problemie. Bo jak naukowcy nie będą mówili, to kto ma?
Z drugiej strony widzę jednak, jak to mówienie nic nie zmienia. Może ostatnio trochę się z tym polepszyło, ale przez długie lata to było naprawdę mówienie do ściany.
Ta ściana zaczyna więc słuchać?
Chyba tak. Samo podpisanie Porozumienia Paryskiego świadczy już o zrozumieniu problemu, przynajmniej w części krajów. Na pewno zmiany na lepsze nie będą zachodzić tak szybko, jak powinny, ale stopniowo zaczyna się dziać. Nawet jeżeli zrobimy mało, to wciąż lepsze niż nic. Od tego może zależeć, czy za ileś lat skończymy z poziomem morza wyższym o 5 m, czy 20 m. To zależy także od tego, co teraz zrobimy.
A jak ocenia pan reakcje na raport ze strony polityków, mediów, ludzi w Polsce?
Też mam wrażenie, że jest trochę lepiej. Da się o tym mówić nawet w mediach rządowych, co parę lat temu było bardzo trudne.
Rozmawiał Szymon Bujalski
Prof. Jacek Piskozub – fizyk morza, oceanolog związany z Instytutem Oceanologii Polskiej Akademii Nauk, specjalizujący się w badaniu dynamiki oceanu, oddziaływań oceanu i atmosfery, pomiarach zdalnych i modelowaniu numerycznym.
Fajnie, że tu jesteś. Mamy nadzieję, że nasz artykuł pomógł Ci poszerzyć lub ugruntować wiedzę.
Nie wiem, czy wiesz, ale naukaoklimacie.pl to projekt non-profit. Tworzymy go my, czyli ludzie, którzy chcą dzielić się wiedzą i pomagać w zrozumieniu zmian klimatu. Taki projekt to dla nas duża radość i satysfakcja. Ale też regularne koszty. Jeśli chcesz pomóc w utrzymaniu i rozwoju strony, przekaż nam darowiznę w dowolnej wysokości