„Ostatnia minuta. Pieszo przez antropocen” to wspomnienia Tomasza Ulanowskiego – dziennikarza naukowego „Gazety Wyborczej” – z jego wypraw w odległe zakątki świata i rozmów z naukowcami, którzy je badają. To propozycja dla tych, którzy chcieliby poznać powiązania pomiędzy zjawiskami zachodzącymi w atmosferze i oceanie lub dowiedzieć się, jak zmiana klimatu wpływa na lód i zwierzęta morskie, a nie przepadają za podręcznikami. Premiera książki wydanej przez Wydawnictwo Agora już 22 marca. Tymczasem przedpremierowo publikujemy jej fragment, opowiadający o Arktyce, Antarktyce i pracujących w nich naukowcach. [Dobór Ilustracji i wyróżnień – redakcja Nauki o klimacie.]

Tomasz Ulanowski: "Ostatnia minuta. Pieszo przez antropocen". Okładka książki.

Pociągały go fiksacje własnej wyobraźni.

Barry Lopez, Arctic Dreams

Zimno przychodzi nagle, jakbyśmy wpłynęli do zamrażarki. I właściwie tak jest, bo, jak sądzę, przepłynęliśmy granicę frontu polarnego, czyli Antarktyczny Prąd Okołobiegunowy. Obiega on Antarktykę zgodnie z ruchem wskazówek zegara i odcina ją od ciepła napływającego z północy. Wytycza płynne granice pomiędzy Oceanem Południowym a Atlantykiem, Pacyfikiem i Oceanem Indyjskim.

Gdyby nie ten najpotężniejszy prąd morski Ziemi, Antarktyda – archipelag, który udaje kontynent – nie byłaby wciśnięta w ocean przez czapę lodu o przeszło trzykilometrowej grubości. Lód zaczął z niej spływać (bo lodowce płyną jak rzeki, tylko wolniej) blisko 40 milionów lat temu. Zaraz po tym, jak oderwały się od niej Australia oraz Ameryka Południowa i narodził się Antarktyczny Prąd Okołobiegunowy. Wcześniej porastały ją lasy, a jeszcze wcześniej żerowały w niej dinozaury, których szczątki naukowcy ciągle odkrywają na coraz słabiej zalodzonych wybrzeżach Antarktydy.

Polarny świat. Człowiek czuje się w nim jak w innym wymiarze.

Wielu polarników najbardziej porusza surowa przyroda nieożywiona – połączenie gór, śniegu, lodu i morza. Czasem zdarzają się też bliskie spotkania z przyrodą ożywioną. W Arktyce kołyszącym krokiem minie cię (oby) niedźwiedź polarny. W Antarktyce uwiedzie cię pingwin.

Przepływamy więc granicę Antarktyki. Wokół chilijskiego okrętu transportowego „Aquiles”, którym w styczniu 2017 roku razem z naukowcami i technikami płynę do „Arctowskiego”, krążą pingwiny oraz antarktyczne ptaki latające – warcabniki. Filmuję je, kiedy za burtą na sekundę wynurza się wieloryb. Dmucha wodą, łapie powietrze i ponownie chowa się w otchłani.

Żadne zwierzę nie łapie za gardło tak jak wieloryb.

*

Większości z tego, co przeżyjesz, nie opowiesz nikomu. Nikomu.

– Czuję się czasem jak Włóczykij z Muminków. – Siwą brodę pokrywającą twarz profesora Jana Marcina Węsławskiego marszczy delikatny uśmiech. Niedoszły zdobywca żółtej plastikowej kaczuszki od blisko czterech dekad bada północny „kraniec” świata, czyli Arktykę.

Włóczykij wędruje po świecie, ale każdej wiosny wraca do swoich przyjaciół z Doliny. A ci mają do niego pretensje, że nie chce im opowiadać o tym, co zobaczył podczas podróży. Na co Włóczykij tłumaczy, że gdyby o wszystkim opowiadał, toby pamiętał tylko własne słowa!

Ale słowa bez problemu wypływają z głowy Węsławskiego.

– Bo trzymanie w sobie tych wszystkich przeżyć zawsze wydawało mi się nie w porządku – tłumaczy biolog morza. Z bardziej introwertycznego profesora Waldemara Walczowskiego, oceanografa fizycznego również pracującego w Instytucie Oceanologii PAN w Sopocie, słowa trzeba wręcz wydzierać. Zarzuca się na nie przynętę i wyłapuje jak przyczajone przy morskim dnie drapieżne dorsze. Choć siedzimy w trójkę w gabinecie dyrektorskim Węsławskiego.

– Kiedyś uważałem, że tylko otwarty ocean się liczy. – Walczowski kiwa głową. – Teraz coraz chętniej pcham się do fiordów, pod lodowce. Chcę je widzieć i słyszeć. Chcę je czuć.

Póki są.

Zdjęcie: okolice Ny-Alesund, Spitsbergen. Zatoka częściowo pokryta lodem, na lądzie widoczny spływający do morza lodowiec.
Okolice Ny-Alesund na Spitsbergenie (archipelag Svalbard w Arktyce). Zdjęcie: Tomasz Petelski (Polska Akademia Nauk).

Walczowski, surowy wąsacz po sześćdziesiątce, spędza w Arktyce każde lato. Od blisko ćwierć wieku żegluje ze swoją ekipą naukową po morzach nordyckich, w Stanach Zjednoczonych zwanych GIN Seas bo opływają Grenlandię, Islandię i Norwegię. Płynie z Półwyspu Skandynawskiego do archipelagu Svalbard (jego największą wyspą jest Spitsbergen), każdego roku zatrzymując się po drodze w tych samych miejscach na oceanie, określonych długością i szerokością geograficzną. Na różnych głębokościach Walczowski mierzy zasolenie i temperaturę wody morskiej. Dzięki temu ma wieloletnią perspektywę na zmiany zachodzące w ciepłych i słonych wlewach wody z Atlantyku do Arktyki, wędrujących przez skomplikowany i rozgałęziony niczym korzenie prastarego drzewa system prądów morskich, który często określa się słowem wytrychem Golfsztrom.

To Walczowski zakaził mnie gorączką polarną.

W 2008 roku, po opublikowaniu przez „Gazetę Wyborczą” mojego tekstu o znikającym lodzie morskim na Oceanie Arktycznym (Rosjanie ciągle mówią nań Ocean Lodowaty – ciekawe, jak długo jeszcze), do redakcji napisał naukowiec. Walczowski, wtedy jeszcze doktor, płynął właśnie na kanadyjskim lodołamaczu przez Arktykę. „Zabawnie się czyta o kurczącej się pokrywie lodowej, kiedy musisz przez nią się przedzierać” – konstatował w mejlu.

Wymieniliśmy ich wtedy kilka. Od słowa do słowa zaproponował mi, żebym popłynął z nim i jego ekipą do Arktyki.

„Pomyślałem sobie, że pożegluję nieco po morzach. (…) Może dla innych ludzi rzeczy tego rodzaju nie stanowiłyby zachęty, ale jeśli o mnie idzie, to trapiony jestem wiecznotrwałą tęsknotą za tym, co dalekie”1.

Latem 2009 roku podróż statkiem badawczym „Oceania” należącym do Instytutu Oceanologii wyrwała mi trzy tygodnie z normalnego życia.

Przez pierwszy tydzień leżałem złożony chorobą morską. Spędzałem całe dnie, umartwiając się, co też najlepszego narobiłem. Trzeba było siedzieć na dupie w domu! Po pewnym czasie dowiedziałem się, że marynarze robią sobie ze mnie jaja.

– Mamy taki pomysł, żebyś swój artykuł zatytułował Widziane z koi – śmiał się jeden z nich.

– Ja na szczęście nigdy nie mam choroby morskiej – mówi doktor Emily Shuckburgh, matematyczka, oceanografka i klimatolożka, z którą lata później spotykam się w kafeterii Brytyjskiej Służby Antarktycznej w Cambridge.

Kiedy opowiada mi o swojej pracy, ciągle rysuje – w powietrzu i na stole – figury geometryczne. Jej dłonie nie lubią spokoju i, jak się wydaje, próbują nadążyć za głową.

Czy matematyk widzi świat pod postacią równań? – pytam, obserwując ją z zaciekawieniem.

– Nie – śmieje się po chwili wahania. I zaraz zaczyna opowiadać, jak zrozumiała, że sama jest częścią równania. – Najpierw interesowałam się cyrkulacją powietrza. Z punktu widzenia matematyki czy fizyki atmosfera jest jak ocean. Zachowanie obu opisuje dziedzina fizyki zwana dynamiką płynów – wyjaśnia badaczka.

Pewnie miałbym problem z wyobrażeniem sobie płynnych ruchów mas powietrza, gdyby nie to, że lata wcześniej zwiedzałem amerykańskie Narodowe Centrum Badań Atmosfery w Boulder. Mają tam na wystawie globus wypełniony cieczą. Wystarczy nim zakręcić, żeby zobaczyć, jak siła Coriolisa tworzy atmosferyczne wiry, które nazywamy wyżami i niżami. Małe robaczki i większe węże płynu wędrują we wszystkie strony świata.

Animacja pokazuje kolejno: 10 sekund symulacji prądów morskich na powierzchni Atlantyku (kolory związane z temperaturą wody), 6 sekund symulacji przepływów powietrza, 12 sekund symulacji powierzchniowych prądów morskich i na koniec 40 sekund wilekoskalowej cyrkulacji oceanicznej , o której mowa w tekście. Wizualizację zaczerpnęliśmy ze strony NASA/Goddard Space Flight Center Scientific Visualization Studio, wykorzystano w niej także dane The Blue Marble Next Generation, które udostępnił Reto Stockli (NASA/GSFC) i NASA’s Earth Observatory.

Formowane również przez różnice w nasłonecznieniu wyże i niże tworzą silnik atmosferyczny, który razem z chmurami – prawdziwymi maszynami parowymi nieba – zabiera masy powietrza w podróż naokoło Ziemi i zmienia nam pogodę.

To już wiemy. Ale podobne wiry – tym razem wodne – powstają w oceanie. To właśnie na Oceanie Południowym Shuckburgh zdała sobie sprawę, że jest częścią równania.

– Interesowały mnie procesy mieszania się różnych warstw oceanu – opowiada. – Decydują one nie tylko o powstawaniu prądów morskich i o klimacie (bo w ramach tych procesów ocean pobiera z atmosfery i oddaje do niej ciepło oraz dwutlenek węgla), ale także roznoszą składniki odżywcze. Zanim jeszcze popłynęłam do Antarktyki, oglądałam zdjęcia satelitarne oceanu, na których świetnie widać prądy morskie…

Jak to? – przerywam. Trudno mi sobie wyobrazić, że mędrca szkiełko i oko potrafi dostrzec oceaniczne rzeki aż z orbity okołoziemskiej.

Shuckburgh tłumaczy, że satelity w różnych miejscach mierzą poziom morza. Dzięki temu wiemy, że i ocean ma swoje wyże i niże, a więc wiry, wokół których kręcą się masy wody morskiej. Dla oceanografa takie zdjęcie wygląda jak mapa synoptyczna pokazywana w telewizyjnej prognozie pogody, z wyżami i niżami atmosferycznymi, wokół których szaleją masy powietrza przynoszące słońce albo chmury. To wszystko widać, oczywiście, tylko ze statku kosmicznego. Z morskiego cała ta układanka jest niedostrzegalna.

Bo jest się jej częścią?

– Dokładnie. – Uczona wbija w powietrze tuż przed moim nosem swój palec wskazujący. – Aby więc ją zobaczyć, wrzucaliśmy do wody… żółte kaczuszki.

No nie. Znowu?!

– Żółte gumowe kaczuszki – śmieje się Shuckburgh. – Marynarze na naszym statku pukali się w czoła. A to były sondy. Wyposażyliśmy je w nadajniki GPS, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć, dokąd popłyną – i czy popłyną tam, gdzie sądziliśmy, że popłyną, patrząc na zdjęcia satelitarne. Choć uczeni wyrzucili je jednocześnie i kaczuszki wylądowały w wodzie prawie w tym samym miejscu, to po pół roku jedna z nich dopłynęła do Afryki, druga ciągle kręciła się koło Falklandów, a trzecia była o tysiące kilometrów dalej.

Dynamiką płynów rządzi chaos, jak udowodniła już inna żółta kaczuszka (plastikowa), której nie udało nam się odnaleźć na arktycznej Ziemi Księcia Karola. A oceanem rządzą rzeki prądów morskich.

– Prądy morskie nie są po prostu rzekami płynącymi w oceanie, jak to sobie kiedyś wyobrażano i jak ciągle pokazują różne schematy – poprawia mnie stanowczo profesor Waldemar Walczowski. – Przypominają raczej skupiska wirów. Cyrkulacja oceaniczna jest o wiele bardziej skomplikowana, niż się wydaje nawet naukowcom.

*

Trudno w to uwierzyć, ale jeszcze kilka dekad temu dla meteorologów i klimatologów było niepojęte, jak ogromne znaczenie ma ocean dla klimatu.

– Kiedy dwie dekady temu napisałem doktorat, mój szef go przeczytał i mówi: „Fantastyczna praca, fantastyczna, ale czy pan naprawdę wierzy, że woda ma takie znaczenie dla klimatu?”. Nawet do oceanografów nie docierało, jak ocean jest ważny! – peroruje Walczowski. – A przecież już wiek temu Fridtjof Nansen mówił, że zmiana cyrkulacji oceanicznej musi się odbić na zmianie klimatu. Ale on był wizjonerem, który potrafił wyczuć różne procesy i rozumiał, że klimat oraz ocean to naczynia połączone.

Doskonale to widać w rejonie Arktyki, dla którego Walczowski poświęca każde lato. Przez szeroko otwartą bramę pomiędzy Grenlandią a Svalbardem do Oceanu Arktycznego wlewają się masy ciepłej i słonej wody płynącej systemem prądów morskich z Atlantyku. Im dalej w Arktykę wlewa się woda atlantycka, tym mniej lodu morskiego pokrywającego Ocean Arktyczny.

Zdjęcie lotnicze: lód morski. Widać grubsze i cieniutkie (niemal przezroczyste) tafle lodu.
Lód morski: po prawej świeży, dopiero powstający, po lewej starsze i grubsze kry lodowe. Zdjęcie lotnicze
NASA/Maria-Jose Viñas. (licencja CC-BY 2.0)

Obecnie wiemy, że atmosfera odpowiada głównie za pogodę – dynamiczne procesy, które decydują o tym, że dzisiaj jest cieplej albo chłodniej, niż było wczoraj. Natomiast ocean działa wolniej, ale przenosi znacznie więcej energii niż atmosfera i mocno wpływa na klimat. Zbiera ciepło z rejonu pomiędzy zwrotnikami, a potem przenosi je w stronę chłodniejszych rejonów polarnych, by tam oddać je atmosferze.

Kiedy w Arktyce i Antarktyce woda morska oddaje ciepło, to sama się schładza. Przy tym paruje, robi się więc również bardziej słona. Gęstnieje. Tonie. A potem wraca w stronę równika jako gęsta woda głębinowa. Miejsca, w których tworzy się woda głębinowa, nazywamy kominami konwekcyjnymi.

Takie kominy są świetnie widoczne na powierzchni oceanu. Miałem okazję je podziwiać na Morzu Barentsa niedaleko norweskiego Kirkenes. Morze jest tam pokryte przez mgłę, tak zwany dym morski. Ta mgła to unosząca się z relatywnie ciepłego oceanu para wodna, która po zetknięciu z zimnym powietrzem się skrapla i podczas przemiany fazowej z gazu w ciecz oddaje swoje ciepło atmosferze.

Każdy może zresztą przeprowadzić w domu eksperyment, żeby zobaczyć ten proces z bliska. Wystarczy zrobić sobie gorącą kąpiel w chłodnej łazience – efekt będzie taki sam. Jak pamiętamy, podobnie przebiega wymiana energii w chmurach.

– Atlantyk, choć ma mniejszą powierzchnię od Pacyfiku, odgrywa kluczową rolę w procesie powstawania wody głębinowej – tłumaczy Walczowski. – A to dlatego, że jest oceanem otwartym zarówno na Arktykę, jak i na Antarktykę, w związku z tym przenosi do rejonów polarnych ogromne ilości ciepła. Jest więc najmocniejszym silnikiem napędzającym obieg wody w oceanie i ogrzewającym rejony okołobiegunowe.

Kiedyś ten cały globalny pas transmisyjny wody oceanicznej nazywano cyrkulacją termohalinową, w skrócie THC (co kojarzy się z pewną substancją rozluźniającą). Miała być ona zależna jedynie od różnic temperatury i zasolenia wody morskiej, które przekładają się na różnice w jej gęstości. Dzisiaj mówi się już raczej o cyrkulacji zwrotnej albo po prostu o cyrkulacji oceanicznej, bo wiadomo, że ogromną rolę w napędzaniu oceanu odgrywa też wiatr, który pcha prądy powierzchniowe.

Choć cyrkulacja oceaniczna to pętla, więc nie ma początku ani końca, to dla ułatwienia można przyjąć, że zaczyna się w okolicach równika na Atlantyku. To stamtąd ciepła i słona woda wyrusza na północ. Niesie tyle ciepła, że gdyby nie grzejąca nas atlantycka sieć prądów morskich, Europa byłaby chłodniejsza o blisko 5 stopni Celsjusza.

Czy to dużo?

– Bardzo! – Uczony lekko podnosi głos. – Nie wolno mylić średniorocznej temperatury, którą wyznacza klimat, z wahaniami pogody z dnia na dzień.

Blisko 20 tysięcy lat temu, kiedy świat był u szczytu ostatniej epoki lodowej, średnia temperatura Ziemi była „tylko” o 6-7 stopni niższa od dzisiejszej. Mówimy więc o ilości energii, która decyduje o tym, czy żyjemy w epoce lodowej, czy w interglacjale.

Profesor Szymon Malinowski omawia wzrost temperatury od epoki lodowej do dziś i w przyszłości. Realizacja: Jacek Wasilewski (Dokumentalistyka, WDIiB UW).

Niepoślednią rolę w wymianie energii pomiędzy oceanem a atmosferą odgrywa też lód morski. Wytrąca się z niego solanka, która tonie i pomaga w tworzeniu wody głębinowej (dlatego stary lód morski nie jest słony i – jak mawiają brytyjscy marynarze – jednorocznym można się myć, dwuletni pić, a trzyletni dodawać do whisky). Lód nie tylko miesza więc morzem tam, gdzie topnieje, ale też dolewa paliwa do silnika całej cyrkulacji oceanicznej.

Spływanie solanki z lodu morskiego to widok niesłychanie spektakularny. W jednym z seriali przyrodniczych BBC zjawisko to wyjaśniał David Attenborough. Sopel ciężkiej i zimnej solanki mrozi otaczającą go wodę, a kiedy na płyciznach dotrze do dna morskiego, ścina całe życie, którego dotyka.

Poza tym lód morski izoluje ocean od atmosfery i mocno ogranicza wymianę ciepła między nimi. W Arktyce ta cała dynamika obecnie się zmienia, bo lodu morskiego jest tam coraz mniej – szczególnie tego wieloletniego.

Czy zatem globalne ocieplenie spowolni cyrkulację oceaniczną (i w Europie będziemy mieli lokalne ochłodzenie), czy wręcz ją przyspieszy?

W publikacji z lutego 2021 roku2 uczeni z Irlandii, Niemiec i Wielkiej Brytanii przekonywali, że cyrkulacja wody w samym Atlantyku (tak zwany AMOC, czyli Atlantic Meridional Overturning Circulation) jest obecnie najsłabsza od tysiąca lat. Globalne ocieplenie i spływanie do oceanu coraz większych ilości słodkiej wody – między innymi z lądolodu grenlandzkiego – zaburza proces topienia w Arktyce ciężkiej słonej wody atlantyckiej. Dlatego AMOC może osłabnąć jeszcze bardziej – według obliczeń uczonych o 34-45 procent.

Co się wtedy stanie? Autorzy badania przedstawili różne możliwości – znaczne nagromadzenie wody morskiej u wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych i mocniejsze od średniej podniesienie się tam lustra oceanu, a także dalsze rozchwianie pogody w Europie, w tym wzmocnienie zimowych sztormów lub fal upału i susz latem. Ale nic dokładniejszego nie potrafili napisać.

– Bo tak naprawdę nie mamy pojęcia, jak globalne ocieplenie wpłynie na cyrkulację oceaniczną. Ciągle brakuje nam danych pomiarowych dotyczących zmian zachodzących w oceanie – mówi Walczowski, który na ich zbieranie poświęcił swoją karierę zawodową.

Dzięki systemowi Argo dość dobrze orientujemy się w tym, co się dzieje do głębokości 2 tysięcy metrów. O tym, co jest niżej, wiemy bardzo mało – wiedzę zdobywamy tylko dzięki rejsom, podczas których ludzie z krwi i kości opuszczają w głębiny sondy badawcze.

Z tych ograniczonych badań wiadomo, że wody głębinowe obecnie mocno się nagrzewają. Ponad 90 procent nadmiaru energii, która zostaje w systemie klimatycznym z powodu coraz grubszej kołdry gazów cieplarnianych okrywającej Ziemię, jest pochłaniane przez ocean. W publikacji z 2020 roku naukowcy ze Stanów Zjednoczonych i Chin opisali tę wartość zgrabną metaforą: ilość energii, którą wpompowaliśmy do oceanu w ostatnim ćwierćwieczu, jest równa energii wyzwolonej podczas eksplozji 3,6 miliarda bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę3.

*

Pokrywający 71 procent powierzchni Ziemi ocean to w dużej mierze ciągle terra incognita. Nasza wiedza o tym, co w nim się dzieje, to ledwie kropla w morzu.

– To prawda, ale muszę usprawiedliwić oceanografów – uśmiecha się profesor Jan Marcin Węsławski.

Jak tłumaczy, zgodnie z metodą naukową – obserwuj, postaw hipotezę, potwierdź ją eksperymentalnie, poddaj krytyce, powtórz eksperyment – bada się ocean dopiero od połowy XIX wieku. Przez większość tego czasu podglądano wody przybrzeżne. A najważniejsze tajemnice kryją się na dużych głębokościach, w miejscach bardzo odległych i nawet dzisiaj niesłychanie trudno dostępnych. Ocean ma średnio 4 tysiące metrów głębokości, ale naukowcy rzadko docierają tak daleko. Dość dobrze rozpoznali ekosystemy istniejące do głębokości 200 metrów. Im głębiej, tym mniej wiedzą.

Dlaczego to źle?

Według Węsławskiego na przykład dlatego, że firmy wydobywające surowce mineralne mają ogromny apetyt na wykorzystanie złóż, choćby rzadkich metali spoczywających na dnie oceanu, na głębokości 4-5 tysięcy metrów. Nawet nie wiadomo, co tam żyje. Jeśli więc „górnicy głębinowi” zaczną ryć oceaniczne dno, mogą zniszczyć coś, co rosło przez tysiące lat.

Zdjęcie: koralowce zimnowodne.
Koralowce zimnowodne w Glacier Bay National Park. Zdjęcie: NOAA fisheries.

Organizmy głębinowe egzystują w bardzo trudnych warunkach, w środowisku, w którym jest niewiele pokarmu. Żyją więc bardzo powoli i długo. Właściwie trwają, a nie żyją. Czekają na resztki pokarmu spadające z góry – padłego wieloryba albo tonący statek pełen ludzi. Inne mogą mieć gdzieś to, co dzieje się na górze, bo czerpią składniki odżywcze z tej odrobiny pokarmu, która leży na dnie.

Przykładem takiego głębinowego, ale jednak spektakularnego życia są koralowce zimnych mórz rosnące na północnym Atlantyku na głębokości 2-3 tysięcy metrów. Wyglądają jak drzewa, mają nawet do 30 metrów wysokości. To jedne z najstarszych zwierząt żyjących obecnie na Ziemi, jeśli nie najstarsze. Wiele z nich ma po kilka tysięcy lat.

– Nikt ich, oczywiście, nie może obejrzeć, więc opinia publiczna nie ma pojęcia, że człowiek zagraża temu ekosystemowi, tak jak zagraża choćby Puszczy Białowieskiej oraz lasom tropikalnym – zauważa Węsławski. Gdyby po takich rafach przejechał trawler rybacki, byłoby po nich.

– Podwodny, głębinowy świat to prawdziwa alternatywna rzeczywistość. – Słowa biologa morza atakują moją wyobraźnię.

To świat pełen chemosyntezujących organizmów, które do życia nie potrzebują nawet światła słonecznego i jedzą związki chemiczne czy pierwiastki wypłukiwane przez wodę ze skorupy ziemskiej. Gdyby na powierzchni Ziemi przytrafiła się jakaś katastrofa, na przykład światowa wojna nuklearna, i wyginęlibyśmy razem z innymi gatunkami zwierząt, a także roślinami i mikrobami, życie przetrwałoby właśnie w głębinach.

Ale czy globalne ocieplenie nie zagraża dzisiejszemu życiu w oceanie?

– Zagraża – kiwa głową uczony.

Między innymi dlatego, że w cieplejszej wodzie gorzej rozpuszczają się gazy, przede wszystkim tlen. Poza tym bez zimnych stref polarnych ocean nie chciałby się mieszać. Byłby jak jezioro, w którym ciepło z warstw powierzchniowych nie może się przedostać do warstw niższych, a zimna woda z dołu, w której tlen dobrze by się rozpuścił, nie może wypłynąć na górę.

Tak właśnie wyglądają morza półzamknięte, na przykład Morze Czarne. Życie koncentruje się w nim na głębokości do 200 metrów. Niżej – a Morze Czarne ma 2 tysiące metrów głębokości – nie ma tlenu, jest za to dużo siarkowodoru. Żyją więc tam tylko bakterie i kilka gatunków nicieni.

Do Morza Czarnego upodabnia się teraz Bałtyk, bo wpływa do niego coraz mniej słonej i dobrze natlenionej wody z Morza Północnego, a sam szybko się nagrzewa i zimą coraz rzadziej zamarza. Tak zresztą wyglądał cały ocean w ciepłej erze mezozoicznej, kiedy Ziemią rządziły dinozaury.

A dlaczego, z czego niewiele osób zdaje sobie sprawę, dzisiaj ocean jest w większości pustynią, a życie rozkwita w nim w tych miejscach, gdzie znajdują się oazy płytkich tropikalnych raf koralowych albo w rejonach polarnych?

Ocean jest pełen życia głównie na szelfach kontynentalnych, przy brzegach. Tam jest dobrze naświetlony (do głębokości 50 metrów), więc rośliny czy bakterie mogą korzystać z fotosyntezy. Do życia potrzebują jednak jeszcze związków azotu i fosforu. A te albo spływają z lądu, albo są wynoszone z dna przez prądy morskie napotykające barierę szelfów. Ekosystem oceanu, żeby żyć, musi być w ruchu.

Silniki, które ten ruch napędzają, znajdują się w Arktyce i Antarktyce. To tam dochodzi do schładzania i tonięcia wody napływającej z okolic międzyzwrotnikowych.

*

Po tygodniu arktycznej podróży morskiej w 2009 roku zmartwychwstałem. Wzburzony ocean nie rzucał mnie już na kolana. Talerze, filiżanki i miski, które podczas obiadu próbowały się ześliznąć po mokrych obrusach, sprawiały, że gęba mi się uśmiechała. Znowu mogłem jeść. Dziób „Oceanii” ciął morze, bujając się w górę i w dół na szarych oraz białych falach, i wywoływał mój zachwyt. A kiedy nocą fale zaczynały łomotać w cienką stalową burtę, która dzieliła mnie od oceanu, i moja koja chybotała się jak kołyska, po prostu zapierałem się w niej nogami i rękami. Spałem jak niemowlę.

Po przeszło dwóch tygodniach zygzakowatego rejsu po morzach nordyckich, podczas którego przepłynęliśmy przez prawie wszystkie punkty pomiarowe na mapie Waldemara Walczowskiego, dotarliśmy wreszcie do południowych brzegów Spitsbergenu. Pogoda była przepiękna, powietrze krystaliczne, a widzialność – wybitna.

Lodowy brzeg wydawał się na wyciągnięcie ręki. Byłem pewien, że dałoby się do niego dopłynąć wpław. Korciło mnie, żeby wskoczyć do wody. Jej temperatura nie przekraczała 2 stopni Celsjusza. Bez kombinezonu chroniącego przed przemoczeniem i ciepłych ubrań pod spodem przetrwałbym w niej ledwie kilka minut. Poszedłem do kokpitu i spojrzałem na elektroniczną mapę. Okazało się, że od Spitsbergenu dzieliło nas 30 mil morskich, czyli około 55 kilometrów.

– Wszyscy to przeżywaliśmy podczas pierwszej podróży w rejony polarne – wiele lat później wyjaśnia mi profesor Julian Dowdeswell, dyrektor Instytutu Badań Polarnych imienia Scotta na Uniwersytecie w Cambridge. – Po prostu nie da się tam ocenić odległości. Powietrze jest tak krystalicznie czyste, jakby go w ogóle nie było – tłumaczy.

Zdjęcie: Longyearbyen, Spitsbergen. Widok na miejscowość latem.
Longyearbyen, Spisbergen. Zdjęcie: Mateusz War (licencja CC BY-SA 3.0).

Jak opowiada Dowdeswell, w 1958 roku słynny brytyjski uczony, eksplorator i polarnik (późniejszy sir) Vivian Fuchs prowadził pierwszą udaną wyprawę, która przeszła Antarktydę z jednego wybrzeża na przeciwne, zaliczając po drodze biegun południowy. Pewnego wieczoru, kiedy jego karawana zatrzymała się na noc, dostrzegł niedaleko kamień wystający z lodu. Ponieważ był geologiem, poszedł, żeby go obejrzeć i pobrać próbki.

Po półgodzinnym marszu Fuchs ciągle szedł, a kamień był tak samo daleko jak na początku. Bo to wcale nie był kamień, tylko góra oddalona o blisko 50 kilometrów!

Śmiejemy się.

Przede mną i przed „Oceanią” jeszcze krótki postój w Polskiej Stacji Polarnej w Hornsundzie. Następnie po kilku kolejnych dniach rejsu mieliśmy dotrzeć do Longyearbyen, stolicy archipelagu Svalbard. Przez następny miesiąc polscy naukowcy zamierzali zbadać oceaniczne otchłanie rozciągające się na północ od Spitsbergenu, tam, gdzie Atlantyk łączy się z Oceanem Arktycznym. Jednak moja podróż dobiegała końca.

– Jaka podróż?! – żachnął się wtedy Walczowski.

– Prawdziwy rejs zaczyna się po trzech miesiącach. Wcześniej to ledwie wycieczka.

Niestety, w Longyearbyen musiałem zejść na ląd i wrócić samolotem do Polski. Stałem więc na brzegu i machałem do oddalającej się bezpowrotnie „Oceanii”. A potem pomaszerowałem do tego dziwnego miasteczka przyklejonego do stromych górskich ścian. Wyglądało jak ludzki przyczółek na Księżycu.

To była miłość od pierwszego wejrzenia.

– Złapałeś bakcyla? – jeszcze na statku Ilona Goszczko, ówczesna zastępczyni Walczowskiego na „Oceanii”, uśmiechnęła się do mnie na pożegnanie. – Svalbardzkiego bakcyla?

Potem dowiedziałem się od innych ogarniętych tą obsesją, że chodzi raczej o gorączkę polarną, bo trawi ona również podróżników do Antarktyki. Sam lubię nazywać ją „przeziębieniem”. Jeśli je złapiesz, to po prostu musisz wracać do surowego polarnego świata. Raz pojechałeś w to zimno i przepadłeś. Od tej pory polarny bakcyl decyduje o twoim życiu.

Zamarzło.

To miłość nie tylko romantyczna (choć lodowata). W Arktyce i Antarktyce decyduje się dziś przyszłość świata. Arktyka i rejon Półwyspu Antarktycznego ogrzewają się dwu-, trzykrotnie szybciej niż średnio cała Ziemia. Nie tylko decydują o klimacie, ale ciągle jest w nich tyle lodu lądowego, że gdyby cały spłynął do oceanu, podniósłby średni poziom morza o kilkanaście metrów. Wiele wskazuje na to, że z takim wzrostem będą musieli się zmierzyć nasi potomkowie w kolejnych stuleciach. Polarne lodowce topnieją w coraz bardziej wariackim tempie. A ponieważ ich języki dotykają oceanu, to na dodatek od spodu podmywa je coraz cieplejsza woda morska.

– Silniki oceanu przenoszą ogromne ilości energii, ale mielą bardzo powoli. Kropli wody, która dryfuje w oceanie, opłynięcie kuli ziemskiej zajmuje tysiące lat. – Profesor Jan Marcin Węsławski spogląda na mnie spokojnie.

A my próbujemy ją złapać i w swoim krótkim życiu zrozumieć, dokąd zmierza.

Tomasz Ulanowski

To był tylko fragment! Jeśli chcecie dowiedzieć się, o co chodzi z gumowymi kaczuszkami i jakich jeszcze naukowców spotkał na swojej drodze Tomasz Ulanowski, możecie już teraz zamówić książkę „Ostatnia minuta. Pieszo przez antropocen” na stronie wydawcy. Nauka o klimacie jest patronem medialnym książki.

Fajnie, że tu jesteś. Mamy nadzieję, że nasz artykuł pomógł Ci poszerzyć lub ugruntować wiedzę.

Nie wiem, czy wiesz, ale naukaoklimacie.pl to projekt non-profit. Tworzymy go my, czyli ludzie, którzy chcą dzielić się wiedzą i pomagać w zrozumieniu zmian klimatu. Taki projekt to dla nas duża radość i satysfakcja. Ale też regularne koszty. Jeśli chcesz pomóc w utrzymaniu i rozwoju strony, przekaż nam darowiznę w dowolnej wysokości

Avatar photo
Autor:
Tomasz Ulanowski