– W pewnym momencie możemy obudzić się w rzeczywistości, w której stracimy to urządzenie gospodarcze, jakim jest ubezpieczenie. W krajach tzw. Globalnego Południa ten proces będzie niestety przebiegał najszybciej – mówi dr Marcin Kawiński, kierownik Katedry Ubezpieczenia Społecznego w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Jak zmiana klimatu wpływa na rynek ubezpieczeń?
Szymon Bujalski: Katastrofa klimatyczna to coś, co ma już miejsce? Czy coś, o czym będziemy mogli mówić w perspektywie kilkunastu, kilkudziesięciu lat, a może i przyszłego wieku?
Marcin Kawiński: Nie będę wypowiadał się za klimatologów. Natomiast z perspektywy ubezpieczeń mogę powiedzieć, że od początku nowożytnych ubezpieczeń mieliśmy do czynienia z katastrofami wywołanymi przez siły natury (natural made disaster – około 275 miliardów dolarów strat finansowych w 2022 r. globalnie) i tymi spowodowanymi przez człowieka (man made disaster – około 9 miliardów dolarów strat finansowych w 2022 r. globalnie). Skutki katastrof wywołanych przez siły natury, najczęściej związane z klimatem, w większości są nieubezpieczone. Największe ubezpieczone straty – około 125 miliardów dolarów w 2022 r. globalnie – wywołane są przez tropikalne cyklony, silne burze konwekcyjne, powodzie, trzęsienia ziemi i dzikie pożary. Zmiany klimatu są w tych statystykach bardziej niż widoczne.
Tendencje są rosnące, co specjalnie nie dziwi, jednak warto zauważyć, że wzrost kosztów wynika również z nieustannego zwiększania kosztownej infrastruktury technicznej nad brzegami oceanów, mórz i rzek. Przykładem jest chociażby osławione już osiedle Kozanów we Wrocławiu, które zostało zbudowane na terenach zalewowych. Zapobieganie stratom w takich „okolicznościach przyrody” jest niezwykle kosztowne, gdyż wymaga specjalnych konstrukcji hydrologicznych. Przykładem może być zapora na Tamizie chroniąca Londyn.
Zmiana klimatu i ubezpieczenia w Polsce
Ryzyka naturalne są często reasekurowane. Reasekuratorzy to podmioty, które zajmują się dalszym rozpraszaniem takich ryzyk. Na własne potrzeby dzielą oni zagrożenia na pierwotne (o najwyższym potencjale strat, ale stosunkowo rzadkie) i wtórne (generujące małe i średnie straty, ale stosunkowo często). Obecnie nie notuje się większych problemów z reasekuracją dla ryzyk położonych w Polsce. Jednak wraz ze zwiększaniem się częstotliwości zagrożeń wtórnych dostępność reasekuracji może się zmniejszyć.
Sama zmiana klimatu, która ewidentnie następuje, nie jest w Polsce do tej pory aż tak bardzo widoczna. Mam tu na myśli perspektywę ubezpieczycieli. Są oni oczywiście świadomi zagrożeń z tym związanych, ale zdarzeń ubezpieczeniowych nie przybywa bardzo gwałtownie. Jeżeli chodzi o katastrofy naturalne, głównym ryzykiem w Polsce jest wciąż powódź. Zdarza się coraz więcej szkód związanych z silnym wiatrem i podtopieniami. Te ostatnie wynikają ze zmiany charakterystyki opadów, ale również sposobu urządzania przestrzeni w miastach. Nie jest to jednak jeszcze skala, która utrudniałaby pozyskanie ochrony ubezpieczeniowej. Takie zjawisko powoli zaczyna występować na południu Europy.
Wraz ze wzrostem ryzyka powodzi i podtopień rośnie ryzyko suszy. Z perspektywy ubezpieczycieli ważne są skutki suszy rolniczej oraz zmian geologicznych, czyli osuwiska i zapadliska.
Podobno susza rolnicza w Polsce jest już prawie nieubezpieczalna.
– Tak – jesteśmy w okresie, kiedy to ryzyko przestaje być ubezpieczalne, a w niektórych regionach Polski już nie jest. Na przykład w Wielkopolsce mamy permanentną suszę rolniczą od wielu lat. Skutkuje to zmniejszaniem dostępności ochrony ubezpieczeniowej na wypadek suszy.
W przypadku rolników zawsze może pojawić się jednak interwencja państwa, które zapłaci odszkodowania i wyrówna przynajmniej część strat. Być może kończy się więc możliwość ubezpieczania, ale siatka bezpieczeństwa rozpuszczana nad rolnikami wciąż istnieje?
– Trochę tak, ale trzeba pamiętać, że do dużej powodzi dochodzi raz na 100, obecnie może 50 lat. W takiej sytuacji taka interwencja państwa jest możliwa, choć niekoniecznie uzasadniona. To, jak nieuzasadnione interwencje państwa zagłuszają sygnały ostrzegawcze środowiska naturalnego i rynku, jest dobrym tematem na oddzielną rozmowę. Natomiast wracając do suszy, jeżeli mamy ją de facto co roku, to rodzi się pytanie o zasadność takiego wsparcia i na przykład o sposoby gospodarowania.
To znaczy?
– Warto się zastanowić, czy przypadkiem dany obszar nie powinien być objęty innymi działaniami. Tak, żeby rolnicy wykonywali na nim tylko te zabiegi, które faktycznie minimalnie wpływają na stosunki wodne, a uprawy dostosowano do tych warunków. Czyli nie sadzi się kukurydzy albo innych roślin, które jeszcze pogarszają sytuację. Takie działania zmniejszające ryzyko mogą być warunkiem objęcia ochroną ubezpieczeniową albo skutkować niższą składką. Ale ubezpieczyciele są na samym końcu systemu, uzależnieni od działań państwa. Jeśli przyjdzie państwo i powie, że zapewnia bezwarunkowe wsparcie dla rolników, to ubezpieczyciele nie mają zbyt wiele do zaoferowania.
Czy w związku z tym widać jakąś zmianę wśród rolników? Zmieniają swoją specyfikę działania, bo zdali sobie sprawę, że dotychczasowy model już się nie sprawdza?
– Oczywiście rolnicy, jak mało kto, są świadomi zmian w przyrodzie. Jednak obecny system funkcjonowania rolnictwa nie premiuje w zbyt dużym stopniu działań proklimatycznych, zmniejszających narażenie na potencjalne straty. Chociaż to powoli się zmienia, czego przykładem jest wprowadzenie tzw. ekoschematów przy płatnościach bezpośrednich. Jednak podsumowując rolę ubezpieczeń, to nie mają one dużego wpływu na działania rolników. Same ubezpieczenia rolnicze w Polsce były wcześniej przymusowe – od lat 50. XX w. do roku 1990 całe mienie gospodarstw rolnych, w tym uprawy i zwierzęta, było obowiązkowo ubezpieczone. Później w dużej mierze to zniknęło. W związku z tym rolnicy ponownie uczą się ubezpieczeń.
Gospodarstwa nietowarowe [produkujące żywność na własne potrzeby – przyp. red.] najczęściej na ubezpieczeniu „oszczędzają” – do ubezpieczeń praktycznie nie dochodzi, pomijając te obowiązkowe, jak na przykład budynków rolnych. Tutaj jednak rolnictwo coraz częściej staje jedynie dodatkowym źródłem utrzymania.
Gospodarstwa towarowe [przedsiębiorstwa rolne – przyp. red.] częściej się ubezpieczają, ale tutaj brak ochrony ubezpieczeniowej może oznaczać destabilizację głównego źródła przychodu. Składka z ubezpieczeń rolnych stanowi znikomą część ogółu składki. Składki ogółem w ubezpieczeniach upraw rolnych i zwierząt gospodarskich dotowanych przez Skarb Państwa to poniżej 1 mld zł, przy dotacji rzędu 65%. Dla zobrazowania, wszystkie składki ubezpieczeniowe ogółem w Polsce w 2022 r. wyniosły ponad 72 mld zł.
Czy oprócz rolników, ktoś dostrzega zmiany w ryzyku?
W innych sektorach, pozarolniczych, wygląda to inaczej?
– Przez pewien czas zainteresowanie podmiotów gospodarczych ryzykiem klimatycznym był większe, bo na fali ESG [czytaj: ramka niżej] zaczęło się wiele mówić o zielonych kwestiach, w tym katastrofach naturalnych. Ale ludzie bardzo szybko przywykli, znudzili się (niepotrzebne skreślić) i w tym momencie te kwestie ich specjalnie nie zajmują. To znaczy wciąż firmy posiadają wykupione polisy, ale proszę pamiętać, że w ofercie ubezpieczeniowej są zdarzenia zależne od pogody, np. powódź, huragan. Nie zawsze może w standardzie, czasami droższe, ale są.
Przedsiębiorcy nie zauważają jednak, żeby ryzyko klimatyczne, np. powodzi, jakoś dramatycznie wzrosło, podobnie jest z silnym wiatrem. Z czasem stawki pewnie wzrosną, ale obecnie z perspektywy klientów tego nie widać. Nie jest to postrzegane jako główne ryzyko, które trzeba mieć na oku. Dla podmiotów gospodarczych głównym ryzykiem są obecnie cyber przestępstwa, ale nie klimat. Dostawy prądu – tak. Klimat – nie. Odpowiedzialność za wprowadzanie regulacji powiązanych z ESG – tak, bo to jest odpowiedzialność cywilna zarządu spółek. Sam klimat? No cóż – jest dłużej ciepło, fajnie, przyjemnie… Gospodarstwa domowe jeszcze bardziej są nastawione na tu i teraz.
ESG – Environmental, Social and Corporate Governance, czyli działania firm związane z ochroną środowiska naturalnego, odpowiedzialnością społeczną i ładem korporacyjnym. Unijne wymogi z tym związane są coraz większe, przez co przedsiębiorstwa muszą kłaść większy nacisk na realizację wskaźników ESG i ich odpowiednie raportowanie.
Takie podejście to błąd czy zrozumiała postawa?
– To przede wszystkim problem świadomości. Trzeba o wiele więcej działać na tym polu i nie chodzi tutaj o specjalistyczna wiedzę, ale rozumienie podstawowych zależności. Na przykład kwestia powodzi powinna być przedstawiana w szerszym kontekście stosunków wodnych. Wówczas powódź nie występuje jako niezależne zdarzenie, ale element większego systemu. Lepiej widać, jak nasze działania wpływają na to ryzyko, czego unikać, na co w ogóle mamy wpływ. Na przykład wiele daje świadomość, że dom zbudowany w obszarze zalewowym może w pewnym momencie nie zostać objęty ochroną ubezpieczeniową z uwagi na ryzyko.
Tak na marginesie, dziś dużo myślimy o dostawach prądu, ale niewiele o dostawach wody. A to moim zdaniem absolutnie kluczowa rzecz – potencjalna bariera rozwoju biznesu i bariera w ogóle dla miast czy obszarów rolniczych, które też zużywają dużo wody. To jednak temat bardziej nie dla ubezpieczycieli, lecz jednostek samorządu terytorialnego czy państwa. Choć ubezpieczyciele mogą wspierać pozytywne działania prewencyjne.
Przykładem działania mechanizmu wywierania pozytywnej presji przez ubezpieczycieli jest wymóg użycia w magazynach zraszaczy podsufitowych na wypadek pożaru, które powoli stają się standardem. Coraz trudniej znaleźć zakład, który ubezpieczy halę magazynową bez zraszaczy. Przychodzi więc moment, w którym broker mówi przedsiębiorcy, że nie znalazł już żadnej sensownej oferty i albo zraszacze zostaną zamontowane, albo nie da się ubezpieczyć ze składką na akceptowalnym poziomie. W skrócie: ubezpieczyciele w pewnym momencie mogą powiedzieć „stop”, my dalej na takich warunkach nie ubezpieczamy. I albo wprowadzasz dodatkowe środki prewencyjne, albo żegnamy się.
Trudno oczekiwać od gospodarstw domowych czy małych firm, że staną się ekspertami od zarządzania ryzykiem w warunkach turbulentnych zmian klimatycznych. Obecnie na poziomie europejskim są podejmowane działania zmierzające od podniesienia wskaźnika penetracji i realności ubezpieczeń na wypadek katastrof naturalnych. Im więcej i lepiej dostosowanych ubezpieczeń, tym mniej napięć społecznych i finansowych w przyszłości. W tym sensie ubezpieczenie jest mechanizmem adaptacyjnym.
Nie sądzę, abyśmy w przypadku ryzyk klimatycznych byli w Polsce już na etapie ograniczania ochrony ubezpieczeniowej, natomiast sądzę, że takie dylematy w Polsce zaczną się w przyszłości pojawiać. I będą w dużej części powiązane z rosnącymi ryzykami, jakie niesie zmiana klimatu. W krajach europejskich położonych na południe od nas te problemy już się zaczynają.
Ubezpieczalność a prewencja
W przyszłości najbliższej czy bardziej odległej? W USA to już duży problem. W Kalifornii, ale nie tylko w tym stanie, ubezpieczyciele mówią, że biznes na dotychczasowych warunkach już się im nie opłaca.
– W USA te ryzyka mają bardziej gwałtowny przebieg i są one częstsze. Podobnie jest np. w Australii. W obu przypadkach wynika to z położenia geograficznego i ukształtowania terenu. Aczkolwiek należy zauważyć, że ubezpieczalność można poprawić poprzez prewencję. Czasami wystarczą relatywnie proste rozwiązania. Najlepiej widać to na przykładzie podtopień, które występują relatywnie często. Ubezpieczyciel może wymóc zainstalowanie systemu odpompowywania wody albo wprowadzenie innego rozwiązania, które zadziała w takich warunkach. I bez tego nie ubezpieczy.
Zupełnie odmienną rzeczą jest natomiast kwestia ubezpieczania na terenach zalewowych. W pewnym momencie – jeżeli dojdzie do nasilenia zjawisk przyrodniczych w tym obszarze – znalezienie ochrony ubezpieczeniowej będzie dużym problemem. Należy jednak podkreślić, że jest to zagadnienie, w którym ubezpieczyciele są jedną ze stron szerszego zagadnienia. Zagadnienia, które wymaga podejścia holistycznego, w którym będą zaangażowane nie tylko ubezpieczyciele i ich klienci, ale również samorządy lokalne, agencje rządowe, Skarb Państwa itd. Bardzo często w takich projektach państwo jest postrzegane jako organizator i gwarant ostatniej szansy.
Zmiany klimatu w Polsce nie są jeszcze tak poważne, ich skutki jeszcze tak bardzo nas nie dotykają, ale to się szybko zmienia. Dotyczy to na przykład wspomnianych podtopień. Częstotliwość powodzi też rośnie, ale na razie ryzyko nas szczęśliwie omijało w ostatnim czasie. W Polsce ten obszar jest jeszcze relatywnie mało zagospodarowany. Na przykład wciąż można budować budynki mieszkalne na terenach zalewowych.
Czy w związku z tym nie powinno się bardziej uregulować tego, gdzie można się budować? I większa część obszarów wyjmować spod jakichkolwiek inwestycji? Mówiąc kolokwialnie – trochę się za bardzo rozpanoszyliśmy wokół tej natury…
– I tu kłania się kwestia planowania przestrzennego. Jedynym obszarem, gdzie można realnie sprzeciwić się, czy coś może powstawać, czy nie, są obszary Natura 2000. W takim przypadku z poziomu województwa można się sprzeciwiać budowaniu określonych rzeczy. Pewne pole manewru dają również parki krajobrazowe albo obszary krajobrazu chronionego. Natomiast poza tymi wyjątkami niewiele można zrobić, aby powstrzymać takiego inwestora. Można wprowadzać dalej idące zakazy, ale czy powinno się to opierać jedynie na zakazach?
Lokalne władze mają też możliwość tworzenia miejscowych planów, w których tego typu obszary wykluczą z zabudowy.
– Tak, ale to wymaga większej świadomości lokalnej społeczności, bo do takich działań jest potrzebny mandat społeczny. To jest idealny obszar dla edukatorów. Niestety, od razu należy zastrzec, że jest to praca na lata, ale warto zacząć ja już teraz. Widzę tutaj istotną rolę do odegrania dla organizacji pozarządowych w ramach długoterminowych programów. Zaangażowanie szczególnie lokalnych NGO-sów pozwoliłoby zorganizować i utrzymywać centra wiedzy i kompetencji, które będą potrzebne chociażby jednostkom samorządu terytorialnego do wdrożenia zielonych zamówień publicznych, zielonych usług społecznych itp.
Jeżeli zmiana klimatu będzie postępować, może zniknąć względne poczucie bezpieczeństwa, że „od jakiejś katastrofy przynajmniej jesteśmy ubezpieczeni”, bo znikną same ubezpieczenia. To duży problem również dlatego, że najmniej na ubezpieczenia będzie stać tych, którzy będą ponosili największe straty i są często biedniejsi – a jednocześnie najmniej przyczynili się do katastrofy klimatycznej. Mam na myśli na przykład mieszkańców Afryki.
– Już w roku 2015 prezes firmy ubezpieczeniowej AXA dość obrazowo przedstawił uwarunkowania klimatyczne działalności ubezpieczeniowej. Jeżeli ocieplenie klimatu wyniesie 2°C, to jest szansa, że świat pozostanie ubezpieczalny, natomiast przy poziomie 4°C takiej szansy już po prostu nie ma.
Związane ze zmianą klimatu wzajemnie napędzające się sprzężenia zwrotne będą już tak silne, że nie będzie popytu na ubezpieczenia, bo będą zbyt drogie. Bo ubezpieczenia są dobre, dopóki składka jest istotnie mniejsza od odszkodowania. Jeśli składka zaczyna rosnąć i zaczynają być coraz większe ograniczenia przy świadczeniu, to popyt na taki produkt będzie coraz mniejszy. Więc tak, w pewnym momencie możemy obudzić się w rzeczywistości, w której stracimy to urządzenie gospodarcze, jakim jest ubezpieczenie. W krajach tzw. Globalnego Południa ten proces będzie niestety przebiegał najszybciej.
Towarzystwa ubezpieczeniowe jako gracze na rynku „zielonych inwestycji”
Jakie ma pan przemyślenia na temat roli sektora ubezpieczeniowego w kontekście finansowania „zielonych” inwestycji?
– Z jednej strony mamy inwestycje zakładów ubezpieczeń na własny rachunek, a z drugiej inwestycje w imieniu klienta. Na poziomie europejskim w ogóle nikomu nie trzeba tłumaczyć, że inwestowanie w zielone rozwiązania jest potrzebne. Ale na poziomie polskim? Co z tego, że w zakładach ubezpieczeniowych ta świadomość jest, skoro wśród klientów panuje totalne niezrozumienie. Jeśli idziemy do klienta z taką propozycją, to on się pyta: „A co mi to da? Jaka jest dla mnie korzyść?”
W bardzo dużym uproszczeniu: mamy osoby, które bardzo chętnie inwestowałyby w „zielone”, tylko nie mają kapitału, oraz osoby, które maja kapitał, ale przede wszystkim patrzą na zysk. Jeśli nie ma zapewnionego zysku, takie osoby nie chcą inwestować, bo nie czują takiej potrzeby. Jak im się zaproponuje produkt zielony, czerwony, niebieski – dla nich to nie ma znaczenia. Będą się kierować głównie ceną.
Inną kwestią jest to, że w Polsce brakuje zielonych produktów inwestycyjnych. Jest to konsekwencją tego, że nasza gospodarka nie jest zbyt zielona. Dlatego bardzo ważne jest wprowadzanie rozwiązań co najmniej neutralnych klimatycznie w polskich przedsiębiorstwach.
A jeśli chodzi o ubezpieczenia inwestycji węglowych? Czy ubezpieczyciele nie powinni powiedzieć: „nie ubezpieczymy nowej elektrowni węglowej ani gazowej, bo to jest niezgodne z celami klimatycznymi, ochroną klimatu”?
– Jest z tym problem. Zakłady ubezpieczeń i ogólnie instytucje finansowe protestują i mówią: „zaraz, zaraz, ale to wy jesteście od polityki, wy jesteście policjantami, drogie państwo, a nie my, to nie fair”. I to pierwsza reakcja po ich stronie.
Druga jest taka, że… to się już dzieje, ale trochę w inny sposób. Żeby ubezpieczono elektrownię, najpierw potrzebne jest finansujące ją konsorcjum. W przypadku Ostrołęki C banki wycofały się z konsorcjum, bo nie chciały „ubrudzić” sobie kapitału – a były to banki, które mają spółki matki w innych krajach, gdzie na takie rzeczy zwraca się uwagę. Jeśli jednak elektrownię by wybudowano, to aby ubezpieczyć taką dużą inwestycję, najpierw trzeba mieć jeszcze reasekurację. Czyli podmiot, który dalej rozprasza ryzyko. Na europejskim rynku nie znajdzie się już podmiotu, który będzie reasekurował kopalnię węgla kamiennego w Europie. Reasekuracja elektrowni jest jeszcze możliwa, ale nie wiadomo, na jak długo. Bo to uwzględnia się w indeksach, z tego jest się rozliczanym – i nie ma w tym już żadnego długoterminowego interesu.
Czyli zmiana w sektorze zachodzi, tyle że z powodów czysto pragmatycznych, nie z powodu apeli klimatologów.
– Absolutnie z powodów pragmatycznych. Niektórzy traktują ESG trochę jak ideologiczny bełkot, jak nowomowę polityczną. Nawet jeśli się z tym w jakimkolwiek stopniu zgodzę, to i tak jestem za takim „bełkotem”, bo on się później przekłada na wskaźniki, które zakłady ubezpieczeniowe i inne instytucje finansowe muszą wypełniać. I dla nich jest to realne wyzwanie.
Warto przy tym mieć na uwadze, że skuteczniejsze są regulacje, które oddziałują bezpośrednio na duże podmioty, a niekoniecznie na zwykłych obywateli. Nie mówię, że zaangażowanie społeczeństwa nie jest potrzebne, ale edukacja klimatyczna to długi i żmudny proces, a poziom jej skuteczności jest niewystarczający w obliczu stojących przed nami wyzwań. Inicjatywy edukacyjne nie powinny również odwracać uwagi od braku innych działań na rzecz ograniczenia zmian klimatycznych. Czasami trzeba wprowadzić działania, które pewne rzeczy zorganizują odgórnie.
—
Marcin Kawiński – kierownik Katedry Ubezpieczenia Społecznego w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie; doktor habilitowany nauk ekonomicznych. Jego zainteresowania zawodowe skupiają się wokół zastosowania ubezpieczeń w finansach osobistych oraz instytucjonalizacji rynku ubezpieczeniowego. Kierował zespołami badawczymi w projektach dotyczących rynków finansowych, w tym w szczególności rynku ubezpieczeniowego i emerytalnego. Redaktor naczelny kwartalnika naukowego „Ubezpieczenia społeczne. Teoria i praktyka”.
Fajnie, że tu jesteś. Mamy nadzieję, że nasz artykuł pomógł Ci poszerzyć lub ugruntować wiedzę.
Nie wiem, czy wiesz, ale naukaoklimacie.pl to projekt non-profit. Tworzymy go my, czyli ludzie, którzy chcą dzielić się wiedzą i pomagać w zrozumieniu zmian klimatu. Taki projekt to dla nas duża radość i satysfakcja. Ale też regularne koszty. Jeśli chcesz pomóc w utrzymaniu i rozwoju strony, przekaż nam darowiznę w dowolnej wysokości