– Dziś coś, co było piękne, zamienia się w coś, co nie jest już tak spektakularne. Coś, co było powszechne i łatwo dostępne, znika. To, że chociażby rafa koralowa obecnie blaknie i wymiera na ogromnych przestrzeniach, jest wielką stratą, ale w dużej mierze dla człowieka – mówi o powodowanych przez globalne ocieplenie zmianach oceanach prof. Jan Marcin Węsławski, dyrektor Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk.
Szymon Bujalski: W 1979 r. został pan absolwentem pierwszego rocznika oceanografii na Uniwersytecie Gdańskim. Przez ten czas wiele razy wybierał się pan na wyprawy.
Marcin Węsławski: Jeszcze jako student w 1977 r. pojechałem na pierwszą wyprawę na Spitsbergen. I jeżdżę cały czas. Oczywiście kiedyś logistyka była zupełnie inna. To były ekspedycje, na które trzeba było szykować się całymi miesiącami, pakować skrzynie, peklować mięso itd. Teraz bierze się laptopa, wsiada w samolot i za dwie godziny jest się na miejscu. Dzięki temu jeszcze przed pandemią bywałem na Spitsbergenie cztery razy do roku.
Z perspektywy tych lat zauważa pan wyraźne zmiany?
Oczywiście. To przede wszystkim bardzo szybko cofające się lodowce. Zachodni Spitsbergen, który odwiedzamy najczęściej, ma spektakularne, pływowe lodowce, które spływają z gór prosto do fiordu. Cofania się czoła lodowego zachodzi tam w rekordowym tempie 500 m rocznie. W ciągu 40 lat moich wizyt otworzyły się więc nowe zatoki, odsłoniły nowe wyspy, krajobraz zmienił się diametralnie. W jednym z miejsc powstało kilkanaście kilometrów nowych fiordów. W efekcie dzisiaj naszym statkiem pływamy po miejscach, które na mapie zaznaczone są jako lodowiec.
Jakie refleksje towarzyszą takim obserwacjom?
Bardzo różne, bo samo to zjawisko nie jest katastrofą. To po prostu zmieniający się zupełnie ekosystem i krajobraz. Oczywiście to ma swoje dobre i złe strony. Zła strona jest taka, że w latach 80. mogliśmy przez znaczną część roku biegać na nartach z jednego brzegu fiordu na drugi, a obok naszej stacji przechodziło około 200 niedźwiedzi polarnych, które miały tam trasę migracyjną. Dziś właściwie nie ma już zatoki w fiordzie, która zamarzałaby na dłuższy okres, chodzenie po lodzie jest już niemożliwe, a liczba obserwowanych niedźwiedzi spadła do kilkudziesięciu, kilkunastu. To nie znaczy, że niedźwiedzie wymarły, tylko przestały tam chodzić, gdyż nie mają odpowiedniego siedliska.
Ale z drugiej strony przypłynęły orki, których dawniej nie było. Jako że orki korzystają z echolokacji, dla nich lodowce były źródłem potwornego hałasu, więc trzymały się ich z daleka. Przypłynęły też gatunki wielorybów, które dawniej z powodu lodu trzymały się daleko od wybrzeży, przyleciały nowe gatunki ptaków, zrobiło się bardziej zielono.
Mamy więc do czynienia z równowagą w naturze? Czy mając uwadze, co stoi za tymi zjawiskami, mówimy raczej o wierzchołku topniejącej – nomen omen – góry lodowej?
Patrząc na to z punktu widzenia przyrodnika, nic strasznego tam się nie dzieje. W tym obszarze podobne zmiany zachodziły już wcześniej. Około 7-9 tysięcy lat temu mieliśmy ocieplenie holoceńskie, kiedy to na Spitsbergenie w ogóle nie było lodowców i gdy występowały tam ciepłolubne gatunki, których do dziś tam nie widzimy.
Spitsbergen jest przy tym dość specjalnym miejscem – to skalisty archipelag z wysokimi brzegami, gdzie właściwie nie ma problemu z topniejącą zmarzliną. Topniejąca zmarzlina jest natomiast kolosalnym problemem na Syberii. Z tego powodu jej część – łącznie z domami ludzi, którzy tam mieszkają – spłynie do morza. Zmiany będą ogromne, przede wszystkim dla gospodarki, infrastruktury i obecności człowieka.
Natomiast Spitsbergen przemienia się mniej więcej w krajobraz znany z północnej Norwegii, o którym nikt nie powie, że jest zniszczona czy niewłaściwa. To przecież przepiękne, żywe środowisko. A rybacy są zachwyceni, ponieważ ryby popłynęły na północ i dorsz, którego dawno na Spitsbergenie nie było, w tej chwili poławiany jest w rekordowych ilościach na całym Morzu Barentsa. Dla rybaków globalne ocieplenie jest więc błogosławieństwem. Mają nowe obszary dla połowów, jest bezpieczniej, bo nie ma lodu, mają znacznie większą zdobycz.
Na razie z naszej rozmowy wnioskuję, że w sumie na świecie nie dzieje się nic złego. Jeśli spojrzymy z szerszej perspektywy, to…?
To percepcja się zmienia. Ta ogromna, zachodząca w tej chwili zmiana przede wszystkim dotknie cywilizowanego świata, naszej infrastruktury i gospodarki, spowoduje też gigantyczne problemy związane choćby z migracjami klimatycznymi z miejsc, gdzie nie da się mieszkać, bo albo przestaną istnieć (jak wybrzeża niskie na dalekim wschodzie Azji), albo będą zalane (jak kraje wyspiarskie), albo będą zbyt gorące i suche lub zbyt gorące i wilgotne (jak wiele miejsce w tropikach), gdzie po prostu człowiek nie będzie w stanie funkcjonować. Tu absolutnie nie ma żartów, to są bardzo poważne sprawy. Natomiast przyroda naprawdę sobie radzi. Tak samo jak radziła sobie znakomicie podczas poprzednich wahań klimatu.
Jeśli popatrzymy na przyszłe mapy Polski, możemy spodziewać się poważnego podniesienia poziomu morza. Nie mam na myśli przewidywanego na koniec stulecia metra, tylko 10 i więcej metrów. To z pewnością będzie miało miejsce, tyle że nikt nie wie, czy za 150, czy 200 lat. Będzie to oznaczać dramat dla ludności Żuław Wiślanych czy ujścia Odry, gdzie – co byśmy nie zrobili – znaczna część Polski zostanie zalana. Ten dramat w żaden sposób nie będzie jednak współgrał ze zmianami przyrodniczymi. Te dwie rzeczy chciałbym więc bardzo mocno odróżnić.
Byłbym zachwycony móc zobaczyć Polskę za 200 lat, która będzie miała fantastyczny krajobraz słonych bagien i rozbudowanego ujścia Wisły, która stanie się rajem dla ptasiarza. Tego dziś nie mamy, podobnie jak żadnej urozmaiconej linii brzegowej. Ona jest wypełniona pięknymi, żółtymi plażami, ale jednocześnie prosta i śmiertelnie nudna. Podwyższenie poziomu morza zbuduje nam fantastyczne siedliska przyrodnicze. Różnorodność przyrody, szczególnie w północnej części Europy, będzie więc podlegała zmianie, ale nie ulegnie żadnym katastrofalnym zaburzeniom. Ta przyroda po prostu się zmieni – jedne gatunki znikną, na ich miejsce przyjdą nowe.
Stoi to trochę w kontrze do rozmowy, którą przeprowadziłem z prof. Piotrem Skubałą. Przywoływał on badania wskazujące, że blisko 50% lasów na Ziemi już nie istnieje, a każdego roku ubywa kolejne 190 tys. kilometrów. Albo że przy obecnym tempie wylesiania od dwóch do czterech dekad mogą zawalić się ekosystemy, a nasza cywilizacja może ulec załamaniu. Inne badania dotyczyły tego, że gatunki wyjdą poza swoją strefę komfortu i nie będą w stanie żyć przed 2030 r. w strefie tropikalnej, a umiarkowanej około 2050. To wieściło nadejście naprawdę mrocznych czasów. Przesada? Czy obie wersje łączą się w spójną całość, której na razie nie rozumiem?
Przyroda jest niesłychanie skomplikowana i zróżnicowana. Badania prowadzone w jednym ekosystemie nie przekładają się więc na inne ekosystemy, inne obszary. Przy czym zaznaczam, że całe moje doświadczenie naukowe pochodzi z badań ekosystemów morskich, dlatego o obszarach lądowych będę wypowiadał się bardzo ostrożnie.
Oczywiście zniszczenie siedlisk lądowych postępuje w straszny sposób. Wylesianie, zamiana lasów na plantacje itd. to niewątpliwie ogromne zmiany, w tym dla zwierząt lądowych. Mój bohater, biolog Edward Wilson, który zmarł w styczniu tego roku, zaproponował ideę pół Ziemi. Postulował, by oddać pół Ziemi przyrodzie, a pozostałą przestrzeń intensywnie zagospodarować. To hasło doczekało się bardzo precyzyjnych analiz dotyczących jego realizacji w różnych wariantach. Gdybyśmy wprowadzili je w życie, oznaczałoby to, że czeka nas ogromne tąpnięcie w produkcji żywności. Ale produkcja żywności jest dziś fantastycznie rozwinięta i jesteśmy w stanie rozwijać ją dalej, głównie za pomocą metod biotechnologicznych i genetycznych. Nie jest więc tak, że nam zabraknie jedzenia, bo dość straszne obliczenia pokazują, że przy intensywnej metodzie produkcji żywności jesteśmy w stanie wykarmić 64 miliardy ludzi. Kwestia tego, czy będziemy chcieć żyć w miejscu, które będzie zamienione w jedną gigantyczna szklarnię lub plantację intensywną, co będzie bardziej przypominało spacer po stacji kosmicznej niż wyjście do lasu z rodziną na grzyby. Tyle w kwestii przetrwania.
Co do zwierząt lądowych, oczywiście z powodu wylesiania zaczyna brakować dla nich miejsca. Jak sobie z tym poradzić przy rosnącym tempie populacji ludzkiej? Będzie to strasznie trudne. Przyrodnicy dyskutują, czy mamy robić coraz większe obszary chronione, czy też budować wielkie, intensywne parki narodowe, gdzie na niewielkiej przestrzeni skoncentruje się maksimum zasobów, które będziemy chronili w sposób wręcz akwaryjny. Oznaczałoby to, że zwierzęta te znajdą się za płotem i będą przez nas karmione i leczone, a ludzie będą mogli zobaczyć tygrysy, słonie czy inne gatunki w taki właśnie sposób.
Ja spoglądam na to bardziej z perspektywy człowieka, który zajmuje się morzem. I w morzu na razie nie widać żadnych niebezpieczeństw, które zmieniłyby całe ekosystemy. Owszem, strefy brzegowe w wielu miejscach – tam, gdzie są ujścia rzek i duże porty – są często zniszczone, zabudowane i zindustrializowane, ale możliwość przemieszczania się zwierząt morskich jest ogromna i nieograniczona barierami, które są na lądzie. Jeżeli postawimy durny płot na granicy z Białorusią, to ograniczymy migrację wilków czy żubrów w Puszczy Białowieskiej. Nie ma natomiast bariery, która zatrzymałaby migracje wielkich ssaków na oceanie. Większość dużych gatunków waleni migruje globalnie. Dopóki nie zniszczymy oceanów zanieczyszczeniami chemicznymi, które są już mocno kontrolowane, przez co sytuacja oceanów czy Bałtyku bardzo się poprawiła, to nie ma wielkich niebezpieczeństw dla ekosystemu morskiego.
To, że chociażby rafa koralowa obecnie blaknie i wymiera na ogromnych przestrzeniach, jest wielką stratą, ale w dużej mierze dla człowieka. Rafa koralowa była do tej pory powszechnie dostępną wystawą przepięknego tworu przyrody. Owszem, ten konkretny twór, czyli płytkowodne korale, zniknie. Prawdopodobnie 95% zostanie wyprażone przez ciepłe morze.
Nie będzie jednak tak, że z powodu podgrzanego morza w najbliższych 50 latach stracimy całą rafę koralową na świecie. Koralowce zachowają się gdzie indziej, bo potrafią przetrwać głębiej i przenieść się w inne miejsca. Istnieje na przykład przepiękna, zimna rafa koralowa na głębokości tysiąca kilometrów pod Norwegią, której ocieplenie w najbliższym tysiącleciu pewnie nie zagrozi. To cud natury. Długi na 30 kilometrów wał koralowców, który w najwyższych miejscach ma ponad 30 metrów. Urodą nie ustępuje zupełnie rafie australijskiej. Kłopot jest taki, że na żywo ten cud zobaczyła garstka ludzi. Rafa australijska była zaś fenomenem w sensie społecznym, Można było popłynąć na wycieczkę i za pomocą maski i płetwy doświadczyć kontaktu z fantastyczną przyrodą.
Dziś coś, co było piękne, zamienia się w coś, co nie jest już tak spektakularne. Coś, co było powszechne i łatwo dostępne, znika. Rafy stają się mniejsze, mniej kolorowe i trudniej je zobaczyć. Zamiast przykładowo miliona osobników na jakimś obszarze pozostanie ich 10 tysięcy. Ale ten 1% to wciąż wystarczająca liczba, by gatunki przetrwały. A więc to nie tak, że koralowce wyginą. To po prostu my stracimy wspaniały pomnik przyrody, który mogliśmy obserwować.
Czyli gdy media podają, że straciliśmy połowę raf koralowych, a do 2050 r. stracimy ich ponad 90%, to nie dotyczy to raf jako całości?
To dotyczy tego konkretnego rodzaju rafy, który jest zbudowany na otwartym ocenie i na bardzo płytkich wodach. Ona niewątpliwie ulegnie zniszczeniu, bo wysokie temperatury pojawiają się tak często, że nie jest w stanie się tak zregenerować, jak wcześniej.
Wiadomo, ile jest raf w głębszych obszarach w porównaniu z rafami płytkowodnymi?
Zastrzegając się, że głębokie morze jest bardzo słabo rozpoznane – w szczegółach znamy pewnie mniej niż 10% jego dna – można zakładać, że zimne rafy koralowe występują niemal na całym świecie. Ale zwykle to twory znacznie mniejsze niż Wielka Rafa Barierowa w Australii, to pojedyncze, kilkuset-, kilkumetrowe rafy zbudowane w miejscach, gdzie geologia i prądy morskie sprzyjają występowaniu koralowców.
I jeśli rafy płytkowodne wyginą niemal w całości, ekosystem sobie poradzi?
Cały czas staram się pokazać te dwie perspektywy. Oczywiście ta ludzka jest bardzo ważna. Chcę biegać po nartach na Spitsbergenie, chcę oglądać rafę koralową, a obie rzeczy znikają na moich oczach. Ale nie mogę uczciwie powiedzieć, że to katastrofa, a przyroda się załamie. To nieprawda. Świat będzie uboższy, mniej atrakcyjny, ale nie ma to bezpośredniego związku z tzw. dobrami i usługami ekosystemowymi, które teraz powszechnie na świecie się wylicza.
W ostatniej części raportu IPCC padła informacja, że w niektórych częściach świata – tak jak pan mówi – będzie można zaobserwować jakieś korzyści związane z globalnym ociepleniem, jednak w całościowej ocenie nie zrównoważy to strat, które nadejdą. Zgadza się Pan z tym wnioskiem?
Tak. Choćby dlatego, że nasza gospodarka jest ustawiona pod pewną technologię i infrastrukturę, które przestają przystawać do obecnego ekosystemu. Z tego powodu grozi nam coraz gorsza pogoda na morzu, co zresztą już zaczyna mieć miejsce. Coraz cieplejsze morze będzie powodowało coraz cieplejsze wiatry, coraz potężniejsze cyklony. I co z tego, że będziemy w stanie łowić nowe gatunki ryb w pewnych obszarach, skoro na to morze nie da się przez większość część roku wypłynąć? Albo kolejne cyklony będą kompletnie niszczyć przygotowaną infrastrukturę? Obszar tropikalny i subtropikalny to główne miejsca, które niesłychanie silnie doświadczą tego typu konsekwencji globalnego ocieplenia.
Ale będą też obszary morskie, które przez najbliższe dziesięciolecia będą wygrywać na tej zmianie – takie, jak choćby północna Europa. W Skandynawii mogą się śmiać z podniesienia poziomu morza, ponieważ mają wysokie skaliste brzegi, a nikt tam nie budował tam domów tak, by schodziło się z werandy prosto do fiordów. W związku z tym nawet, jeśli poziom morza podniesie się o dwa metry, to Norwegowie po prostu będą mieli bliżej do łódki, którą sobie zakotwiczą przy domu. Tam też przeniesie się większość gatunków występujących na południu.
Moi koledzy, którzy prowadzą obserwacje rybackie na Lofotach (archipelag w Norwegii – przyp. red.) , mówią, że w ciągu 20 lat liczba gatunków występujących tam ryb wzrosła o 30%. A do tego przybywa biomasa rybna, co widać po coraz większej produkcji zasilającej lokalną społeczność. Jeśli spojrzymy na te wszystkie obszary podzielone ze względu na liczbę ludności, to z pewnością „wygranych” będzie o wiele mniej i będą żyli tylko w wąskim pasie. Ale większość świata przegra.
A Polska?
Polska jest w niesłychanie uprzywilejowanym miejscu – zarówno w sensie geograficznym, jak i cywilizacyjnym oraz pod kątem możliwości przystosowań. Wciąż mamy więc chwilę na zastanowienie się i pomyślenie, co dalej. A to, moim zdaniem, oznacza przygotowanie się na potężny klimatyczny kryzys migracyjny.
Możemy sobie mówić, jak się zmieni Polska pod kątem klimatu, bioróżnorodności itd. Ale w pewien sposób to wszystko traci na znaczeniu, gdy weźmiemy pod uwagę, jak na sytuację Polski wpłyną czynniki geopolityczne czy zmiany wywołane przez globalne ocieplenie i utratę bioróżnorodności w innych częściach świata.
Zdecydowanie tak. Z perspektywy przyrodniczej te wielkie ryzyka, które mamy przed sobą jako ludzie żyjący w zamożnym kraju w północnej Europie, dotyczą przede wszystkim tego, że szybko tracimy urodę świata. Stracimy możliwość podziwiania pewnych zjawisk, które wcześniej były dla wielu osób istotne, choćby jak te rafy koralowe. Żeby pojechać na narty będzie się trzeba naprawdę postarać, aby znaleźć miejsce odpowiednio wysoko lub odpowiednio daleko na północ, gdzie śnieg będzie się utrzymywał. Prawdopodobnie znaczna część lasów tropikalnych, które można było odwiedzać, pozostanie już tylko w rezerwatach. Ale to są zmartwienia wykształconego, zamożnego człowieka, który był przyzwyczajony do jeżdżenia po świecie.
Prawdziwy problem – nie zmartwienie, tylko problem – jest taki, że kilkaset milionów ludzi będzie się musiało wynieść z miejsc, które nie będą nadawały się do życia. Istnieją mapy, które pokazują, gdzie za kilkadziesiąt lat temperatura mokrego termometru przekroczy 35°C. Można je zobaczyć w publikacjach naukowych szukając pod hasłem „wet bulb thermometer critical temperaturę” (tu przykład). Tam po prostu nie da się żyć, chyba, że jest się szejkiem i ma się zbudowaną sztuczną kopułę lodową.
Do tego będą też miejsca, które nie będą nadawały się do uprawy ziemi w obecnej formule, więc i stamtąd ludzie będą musieli się przenieść. Nie chodzi przy tym o samą produkcję żywności, bo za pomocą biotechnologii poradzimy sobie z tym w półsztucznych warunkach. Chodzi o kwestie dzielenia się zasobami z innymi. Skala problemów z tym związanych będzie niewyobrażalna nawet jak na dzisiejsze wojenne momenty, które przeżywamy w Europie. To są potężne wyzwania, do których trzeba się szybko zacząć przystosowywać, przygotowywać rozwiązania.
Podsumowując, poprowadziłbym te myśli dwutorowo. Z jednej strony tracimy urodę Ziemi, co jest dla mnie bardzo bolesne. Ale o wiele ważniejsza jest ta druga strona, czyli przyszłość populacji ludzkiej. A może potoczyć się ona bardzo niedemokratyczne. Ludzie zamożni odpowiednio wcześniej kupią sobie zielone wyspy, gdzie będą w stanie zabezpieczyć sobie przyjazny, zielony i błękitny krajobraz. Reszta, czyli cała masa ludzi, będzie żyć jak w obrazkach znanych z filmów dystopijnych czy z dzisiejszych obozów dla uchodźców w krajach tropikalnych, gdzie na ubitej, gliniastej ziemi mieszka w namiotach 100 tys. ludzi i czeka na kolejną cysternę, która dowiezie im jakąś papkę czy wodę. To jest całkowicie realny obraz świata wobec globalnego ocieplenia.
Zakończmy w tym aspekcie, ale bliżej pańskiej specjalizacji. Czy podobna niesprawiedliwość wystąpi też w przypadku akwakultury, która odpowiada za coraz większy procent produkcji w przypadku ryb? Domyślam się, że w tym przypadku też najwięcej do powiedzenia będą mieli bogaci, a lokalne społeczności na południu będą miały znacznie trudniej?
Oczywiście, że tak. Podam przykład z Dalekiego Wschodu, gdzie w ostatnich 20 latach fantastycznie rozwinęła się akwakultura krewetek słonawowodnych i pewnych gatunków ryb, które są hodowane w Wietnamie, Tajlandii, Indonezji i wielu miejscach. Ta akwakultura rozwinęła się w społecznościach bardzo ubogich, nieposiadających jakiejś specjalnej infrastruktury, ale które korzystają z bardzo prostej metody. Prostej i przy okazji bardzo niszczącej dla środowiska.
Wygląda to tak, że rybacy kopią coś przypominającego małe stawy o wymiarach 10 na 10 metrów. Warunki w nim stworzona są niczym w szambie, to ciepła woda z ogromną ilością nawozów. Dzięki temu błyskawicznie rozwija się mikroplankton oraz wspomniane bardzo odporne gatunki zwierząt, które daje się bardzo szybko hodować. Cykl odbywa się błyskawicznie, z takiego bagienka można uzyskać dwa, trzy plony rocznie. Dla środowiska to katastrofa, bo ogromne wybrzeża przekształcane są w tego typu systemy szamb. A ogromna część tej produkcji trafia do Europy. Te wszystkie byle jakie ryby pokroju pangi pochodzą właśnie z takich bagienek.
Mówię o tym, by pokazać, że wszędzie tam, gdzie uda się wprowadzić cywilizowany układ demokratycznego państwa, jesteśmy w stanie takie praktyki kontrolować, jesteśmy w stanie pilnować i przestrzegać jakichś sanitarnych czy środowiskowych zapisów. Ale wszędzie tam, gdzie panuje duża swoboda w działaniu, dochodzi do gospodarki rabunkowej. Ci rybacy w ciągu 20 czy 30 lat zniszczą środowisko tak, że tam już nic nie będzie rosło.
Oczywiście produkcja białka nawet w takich warunkach nie będzie wielkim problemem. Zwłaszcza jeśli dodamy do tego genetykę i biotechnologie. Dzięki nim jesteśmy w stanie tak zmodyfikować organizm, że on będzie żył w warunkach byle jakich, a jednocześnie produkował kilogram czystego białka co miesiąc. Pytanie jest, czy koszty środowiskowe i społeczne są tego warte. Nie ma przy tym lepszej recepty niż to, żeby świat stawał się bardziej cywilizowany w naszym rozumieniu, a więc bardziej demokratyczny, liberalny, z łatwym dostępem do wielu informacji. Ale cóż, to pewnie takie życzeniowe westchnienia…
Rozmawiał Szymon Bujalski
Prof. Jan Marcin Węsławski – absolwent pierwszego rocznika Oceanografii na Uniwersytecie Gdańskim z 1979 r. Ekolog morski, który spędził ponad 50 miesięcy na polarnych i morskich wyprawach – od arktycznej Kanady, przez Grenlandię, po Spitsbergen i Ziemię Franciszka Józefa. Tytuł profesora posiada od 2000 r. Od 2018 r. dyrektor Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie. Kierownik wielu międzynarodowych projektów naukowych, ostatnio dużego projektu UE na temat bioróżnorodności morskiej w Europie – MARBEFES. Jego obecna specjalizacja to związki różnorodności biologicznej mórz z klimatem, a specjalne zainteresowania to relacje człowiek-przyroda.
Fajnie, że tu jesteś. Mamy nadzieję, że nasz artykuł pomógł Ci poszerzyć lub ugruntować wiedzę.
Nie wiem, czy wiesz, ale naukaoklimacie.pl to projekt non-profit. Tworzymy go my, czyli ludzie, którzy chcą dzielić się wiedzą i pomagać w zrozumieniu zmian klimatu. Taki projekt to dla nas duża radość i satysfakcja. Ale też regularne koszty. Jeśli chcesz pomóc w utrzymaniu i rozwoju strony, przekaż nam darowiznę w dowolnej wysokości