– W historii znanej i zapisanej przez ostatnie tysiąc lat, na Bałtyku ubył nam dosłownie jeden gatunek. To jesiotr. Natomiast w ciągu ostatnich stu lat przybyło nam około 130 gatunków – opowiada prof. Jan Marcin Węsławski, dyrektor Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk. Nie oznacza to jednak, że powinniśmy się cieszyć, bo coraz cieplejsze Morze Bałtyckie przyniesie nam też wiele wyzwań. Jakich?
Szymon Bujalski: Co można powiedzieć o stanie dzisiejszego Bałtyku?
Prof. Jan Marcin Węsławski, dyrektor Instytutu Oceanologii PAN: Bałtyk ogrzewa się bardzo szybko. To jeden z najszybciej ogrzewających się obszarów morskich, szczególnie w północnej części.
Jednocześnie po wejściu do Unii Europejskiej musieliśmy sprostać standardom oczyszczania wód powierzchniowych. Osiągnęliśmy to dzięki ogromnej ilości ujęć ścieków i nowoczesnych oczyszczalni, poprawie jakości wód w rzekach itd. Gdy w latach 70. byłem na studiach, do Bałtyku nie można było nogi włożyć, bo to była zupa bakteryjna z koszmarnymi wskaźnikami wszystkich szkodliwych substancji, które w niej pływały. Odpowiadały za to ścieki z naszych zlewów i ubikacji oraz rolnictwo, w którym sypano na pola azot i fosfor. To wszystko prowadziło do eutrofizacji [przeżyźnienia – przyp. red.] wód, zakwitów sinic i całej kaskady innych problemów. Dziś jest inaczej. Od 40 lat nie pamiętam tak dobrego stanu Bałtyku, jaki jest obecnie. Poczyniliśmy pod tym względem ogromny postęp.
Ale ponieważ – jak wspomniałem – następuje ocieplenie, a woda w Bałtyku jest coraz mniej słona i jest w niej coraz mniej rozpuszczanego tlenu, zachodzą też inne zmiany. Pierwszym zjawiskiem z tego powodu, jaki zauważono na Bałtyku, było zanikanie dorsza – on znika i nic mu już nie pomoże. Dorsz jest rybą zimnowodną, która przypłynęła tu z Morza Północnego, gdy Bałtyk był zimnym morzem. Dziś istnieje już tylko jeden obszar, pod Bornholmem, gdzie ikra dorsza może się rozwijać, i ten obszar kurczy się z roku na rok. Widzimy to, robiąc pomiary. Żadne regulacje czy strefy ochronne tu nie pomogą, ponieważ dla dorsza w Bałtyku zrobiło się za ciepło i nie jest to dla niego środowisko naturalne.
Czy to oznacza, że jest katastrofa? Nic podobnego. Bałtyk ma się świetnie, ekosystem jest zdrowszy, niż był, foki rozwijają się znakomicie, przypływają nowe gatunki ryb, których wcześniej nie było (jak np. makrela), a populacja lubiącego ciepło szprota jest tak duża, jak nigdy wcześniej. Rybacy, którzy dzisiaj palą więc opony w Brukseli i żądają obwołania Bałtyku obszarem klęski ekologicznej i rekompensat, to rybacy, którzy nie chcą zmienić kutrów z poławiających dorsze na kutry poławiające szprota. Oczywiście są tacy, którzy szybko się przestawili i zarabiają duże pieniądze, a ci, którzy nie chcą tego zrobić, uważają ich za konkurencję, zdrajców itd.
Gdy mówimy o stanie Bałtyku, warto więc zrozumieć, że na pewne rzeczy mamy negatywny wpływ i warto go ograniczać (jak chociażby ładunek zanieczyszczeń), a na pewne rzeczy wpływu nie mamy. Oczywiście powinniśmy hamować globalne ocieplenie najbardziej, jak jesteśmy w stanie, ale choćbyśmy stanęli na głowie, zarówno podwyższanie poziomu morza, jak i podwyższanie jego temperatury będzie trwało przez dziesiątki lat. Trzeba więc szybko nauczyć się adaptacji i przystosować do nowych realiów. Jesteśmy przy tym w stosunkowo komfortowej sytuacji, bo jako Polska wciąż mamy na to czas. I całkiem spore pole manewru.
Wspomina pan, że z czystością w Bałtyku jest coraz lepiej. To znaczy o ile?
W Polsce po zbudowaniu prawie 2000 oczyszczalni po 1994 r. emisja fosforu z Wisłą spadła z około 14 tys. ton rocznie do mniej niż 6 tys. ton. To efekt oczyszczenia ścieków komunalnych i ostrożniejszego dawkowania fosforu w rolnictwie. Jeśli popatrzymy na ilość azotu i fosforu w Bałtyku, która przypada na obywatela w krajach bałtyckich, jesteśmy DZIŚ dużo „czystsi” niż Szwedzi, Finowie czy Duńczycy. Ale nas jest prawie 40 milionów i żyjemy na dużym, rolniczym obszarze. Co byśmy nie zrobili, to i tak w bilansie obszarowym z naszych pól będzie spływało dużo więcej zanieczyszczeń niż w przypadku malutkiego, brzegowego rolnictwa w Danii czy Szwecji. I tak problemy środowiskowe przemieniają się w problemy społeczno-polityczne.
Nasz rolnik pyta: „Dlaczego Szwed może sypać cztery razy więcej azotu i uzyskiwać plony wielokrotnie większe niż ja i on nie musi się przejmować oczyszczaniem wody, a ja muszę?” I można zrozumieć jego niezadowolenie. Trzeba się jednak jakoś dogadać. Wszystkie państwa starają się ograniczyć zrzut nawozów. Kraje skandynawskie bronią się tym, że do bilansu bałtyckiego dokładają się minimalnie, mimo że indywidualnie to już zupełnie inna sprawa. Nie są to więc łatwe kwestie. Wydaje się, że Polska osiągnęła już maksimum tego, co można było osiągnąć w zakresie redukcji ładunku azotu i fosforu. Bardzo trudno będzie ograniczyć go jeszcze bardziej.
Za jakiś czas Bałtyk będzie jeszcze czystszy?
Problem z eutrofizacją Bałtyku powoli zaczyna wygasać w tym sensie, że już nie napędzamy jej jeszcze bardziej. Natomiast wciąż pozostaje problem polegający na tym, że Bałtyk zmagazynował już ogromną ilość nadmiarowego fosforu i azotu, które według modeli będą krążyć w nim jeszcze przez kilkadziesiąt lat. Nawet jeśli kompletnie zatrzymamy nowe ładunki fosforu i azotu, to i tak ogromny nadmiar tych substancji będzie eutrofizację utrzymywać. Nie tak drastyczną, ale będzie. Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
W poprzednim roku organizacja HELCOM [Komisja Ochrony Środowiska Morskiego Bałtyku] podjęła skądinąd słuszną uchwałę, że musimy doprowadzić do tego, aby nasze morze było czyste, błękitne i chłodne tak, jak dawniej. Ale przykro mi, nie da się. Po prostu się nie da. Nawet jeśli uda nam się przyhamować zmianę klimatu, to ona przez najbliższe lata będzie jeszcze postępować i Bałtyk już nigdy nie wróci do poprzedniego stanu. Będzie to produktywne, zdrowe morze, ale nie będzie ten Bałtyk, który był poprzednio. Przykładem może być wspomniany dorsz, dla którego jest już za ciepło, jest za mało tlenu i soli.
To porozmawiajmy więcej o tych gatunkach. Jakie jeszcze mogą zniknąć, a jakie mogą się pojawić? Czy będziemy mogli mówić o zachowaniu równowagi?
Bałtyk jest przedziwnym przypadkiem, ponieważ to jedno z najmłodszych mórz na świecie, jeśli w ogóle nie najmłodsze. Jego historia to zaledwie 11 tysięcy lat. W porównaniu z innymi obszarami morskimi to nic. Przez te 11 tysięcy lat Bałtyk przeszedł jednak cztery czy pięć faz związanych ze zmianami klimatu, które w tym czasie się działy. Raz był zimny i słony, potem był zimny i słodki, potem ciepły i słodki, potem słonawy itd. Obecnie to morze, które ma bardzo niskie zasolenie, przez co niewiele gatunków jest w stanie w nim przetrwać. W efekcie na Bałtyku mamy mniej więcej 500 gatunków zwierząt, na Morzu Północnym 2500, a w innych morzach jeszcze więcej.
W historii znanej i zapisanej przez ostatnie tysiąc lat, na Bałtyku ubył nam dosłownie jeden gatunek. To jesiotr. Ostatniego złapano w Estonii w 1970 r., a ostatniego jesiotra w Wiśle złapano chyba rok wcześniej. Parę lat temu przeprowadzono więc wielką akcję: przywracamy jesiotra do Bałtyku. Sięgnięto do okazów muzealnych, żeby sprawdzić genetycznie, jaka to była rasa, by móc znaleźć populację najbliższą oryginalnej. I okazało się, że to w ogóle nie był nasz jesiotr. Że na Bałtyku żył jesiotr kanadyjski, który został tam sprowadzony prawdopodobnie przez Wikingów, gdy skolonizowali Amerykę Północną. Wiemy więc, że w ciągu tysiąca lat ubył nam jeden gatunek, który co prawda radził sobie dobrze, ale nie był rodzimy.
Natomiast w ciągu ostatnich stu lat, od kiedy mamy dość dobry rejestr, przybyło nam około 130 gatunków, które nazywane są obcymi czy inwazyjnymi. Część naukowców oburza się jednak, że nie wolno żadnemu gatunkowi dawać takich etykietek, bo to nie ich wina, że się tam znalazły. Często sprowadziły je naturalne procesy (np. przesuwające się prądy), a jeszcze częściej przyklejały się do burty statku, który je przywoził. Nie jest więc tak, że jakiś gatunek wchodzi nam na złość do Bałtyku, żeby zrobić krzywdę.
Ale może?
Wpływ gatunków nierodzimych na istniejące ekosystemy dotyczy głównie lądów, a zwłaszcza wysp, które mają ograniczoną przestrzeń. Tam są one w stanie zdziesiątkować gatunki rodzime, unikalna fauna wyspowa jest na nie bardzo narażona. Ale w systemach otwartych, nawet takich półotwartych, jak Bałtyk, wygląda to inaczej. Szczególnie w tak ubogich, jak nasze morze, które wciąż ma miejsce do absorbowania nowych gatunków.
Mój dobry przyjaciel pracujący w Kłajpedzie na Litwie jest jednym z największych ekspertów zajmujących się takimi gatunkami. Rozmawiałem z nim o tym wiele razy i nie potrafimy wskazać przykładu, gdy gatunek nierodzimy, nowoprzybyły, stworzył na Bałtyku jakiś długotrwały problem.
Oczywiście, gdy taki gatunek się pojawia, zawsze rodzi się obawa i zaczynamy szukać problemów. Tak było np. z babka byczą, która zalęgła się w Polsce przywieziona z Morza Czarnego prawdopodobnie z wodą balastową na statkach w 1992 r. Stwierdzono, że babka bycza będzie nam zjadała ikrę cennych ryb i spowoduje spustoszenie. Byłem recenzentem pierwszego doktoratu, który powstał z analizy żołądków tej ryby w pierwszym roku jej inwazji. Na bodaj 1500 zanalizowanych żołądków znaleziono jedno ziarenko ikry. Dzisiaj ryba ta cały czas rozprzestrzenia się na Bałtyku i nigdzie nie widać, żeby wyrządziła istotne szkody czy doprowadziła do zmiany w ekosystemie. Ona się wpasowała w istniejący system, stając się do tego ulubioną zdobyczą kormoranów, bo pływa wolna, płytko i jest dobrze widoczna.
Z kolei w latach 1920-1924 r. gazety donosiły o inwazji kraba wełnistorękiego na polskie wybrzeże, który w pewnym momencie trafił też do prawie wszystkich polskich rzek. To dość duży krab, na mniej więcej wielkość pięści, który kopał duże, rozgałęzione nory. Uznano, że to jeden z najpotężniejszych szkodników, który zrujnuje nam cały system przeciwpowodziowy, a Polska znalazła się w obliczu katastrofy, bo brzegi wszystkich rzek zostaną zryte. Tymczasem po okresie typowej dla gatunków obcych eksplozji populacji (dwa, trzy lata) kraba wełnistorękiego zaczęło ubywać. Dziś wciąż występuje w ujściu Wisły, ale to już pewna atrakcja turystyczna, bo nie jest to widok pospolity. Oczywiście krab ten niczego złego nie robi. Znalazł sobie swoich drapieżników, znalazł konkurentów, wpasował się w system.
Jak mówiłem – w tak ubogim w gatunki morzu pomieści się ich jeszcze bardzo dużo. Co nie znaczy, że nie dojdzie do żadnych przykrych sytuacji, szczególnie przez krótki okres. Ale nie znam udokumentowanego przypadku, by problemy na Bałtyku z gatunkami obcymi trwały dłużej niż właśnie rok czy dwa, kiedy dochodzi do chwilowej eksplozji populacji związanej z zajmowaniem nowego środowiska.
Czy w Polsce skorzystamy na bogatszym w życie Bałtyku?
Jeśli chodzi o relacje użytkowe dla człowieka, czyli dobra i usługi, to niewątpliwie tracimy dorsza. Jak wspominałem – tu nic nie pomoże. Dorsz stanie się zapewne reliktową rybą, która przetrwa jako gatunek w skarlałej formie np. gdzieś w soczewkach chłodniejszej wody pod Szwecją. Ale w zamian rozwijają się gatunki, które radzą sobie dobrze ze słonawą wodą, takie jak sandacz czy okoń.
Jest też duża szansa na odnowienie się populacji szczupaka, z którego Skandynawowie są dumni, a który w Polsce wyginął w latach siedemdziesiątych z powodu kłusownictwa i zanieczyszczeń. W tej chwili jego populacja powoli się odbudowuje. Do tego dochodzą ryby pelagiczne, czyli śledzie, szproty itp., które również radzą sobie nieźle. Co jakiś czas pojawiają się też makrele, które również są rybami pelagicznymi. Możliwe, że kolejne gatunki przyniesie nam Morze Północne. Możemy liczyć więc na całkiem bogate i przyzwoite morze. Oczywiście o ile nie będziemy go znów zanieczyszczać.
Wielu ludzi coraz cieplejszy Bałtyk łączy z zakwitami sinic. W przyszłości będzie ich więcej?
Odpowiedź nie jest łatwa, ponieważ sinice są niezależne od dostawy azotu z lądu – łapią go z powietrza. Nie muszą się więc martwić spadkiem koncentracji biogenów. Ogranicza je tylko to, że nie lubią mieszania wody. Dlatego jeśli woda nie będzie się mieszać, będą powstawać kożuchy sinicowe.
W 2018 r. wielka plama sinicowa powstała bardzo daleko od miejsc, które zwykle kojarzą się z sinicami, jak ujścia rzek czy porty. Powstała na środku Bałtyku, gdzie odnotowano rekordowe temperatury – woda na powierzchni sięgała 27-28°C. Sinice rozeszły się wtedy niczym pożar buszu i dotarły aż po polskie brzegi. Mieliśmy wówczas ogromny zakwit sinicowy, zamknięte plaże i obawy przed zatruciami. To na szczęście może się zmienić dosłownie w ciągu jednej doby, bo wystarczy silny wiatr, który wszystko rozpędzi. Niemniej podwyższone temperatury i okresy bezwietrzne na pewno sinicom sprzyjają. W skrócie: jak będzie upał, będą sinice.
Wspomniał pan, że zanieczyszczeń w Bałtyku ubywa. W mediach wiele mówi się jednak o zanieczyszczeniach chemicznych, które się w nim zajmują. To realny problem?
Problem z zanieczyszczeniami chemicznymi, o którym szczególnie w Polsce jest ostatnio dość głośno, dotyczy broni chemicznej, która była w kilku miejscach na świecie topiona. Na szczęście broń chemiczna jest bardzo źle rozpuszczalna w wodzie, szczególnie zimnej, ponieważ ma konsystencję przypominającą plastelinę. Dopóki leży w niej na dużych głębokościach i nikt jej nie rusza, jest niesłychanie niebezpieczna, ale nie stanowi bezpośredniego zagrożenia. W jednych miejscach broń chemiczna była topiona na tyle głęboko, że byle kto po to nie sięgnie. W innych miejscach była jednak topiona niebezpieczne płytko. Jakiś szaleniec może więc tam zanurkować albo statek może pociągnąć po niej kotwicą i ją przypadkowo wydobyć. I wtedy byłby problem, bo to cały czas niesłychanie toksyczna broń: może zabić ludzi, powoduje głębokie, niegojące się rany itd.
W tej chwili mamy na Bałtyku kilkadziesiąt tysięcy ton tego świństwa. Utopione jest głównie pod Bornholmem, a częściowo także pod Gotlandią w Szwecji i na Głębi Gdańskiej. Przez ostatnie 10 lat prowadzone są bardzo intensywne badania międzynarodowe z użyciem marynarki wojennej wszystkich państw bałtyckich. Ta współpraca idzie dobrze, rozpoznanie skali problemu jest mocno zaawansowane. W badaniach uwzględnia się też nowoczesną chemią, z którą jest ten kłopot, że pozwala wykryć wszystko i wszędzie.
Jak nowoczesna medycyna, która sprawiła, że dziś nie ma już ani jednego zdrowego człowieka.
Dokładnie. Jeżeli jesteśmy w stanie identyfikować pewne substancje na poziomie niemalże atomowym, wykrywania pojedynczych atomów czy pojedynczych cząsteczek, to w pewien sposób znajdziemy wszystko, co chcemy. Zwolennicy teorii o zamachu w Smoleńsku mogli więc mówić, że znaleźli ślady rozkładu trotylu w miejscu katastrofy, bo znaleźli cząstki chemiczne, które są identyczne z tymi pochodzącymi z rozkładu trotylu. Ale one pochodzą również z dziesiątek innych rzeczy jak choćby pasta do butów.
Mówię o tym dlatego, by wyjaśnić, że analityka chemiczna jest niesłychanie ważnym i cennym narzędziem, tylko musi być używana w kontekście, przy wykorzystywaniu szerszej wiedzy. W tej chwili w różnych częściach Bałtyku wykrywa się ślady pochodnych arsenu, który z kolei stanowi część iperytu. To bardzo małe ilości, które nie muszą niepokoić nas pod kątem ich wpływu na zdrowie. Ale jeśli ktoś chce pokazać, że w wielu miejscach widać ślady broni chemicznej – a wręcz ślady śladów – to cóż… pokaże.
Broń chemiczna na dnie Bałtyku znajduje się głęboko i nie stanowi problemu, czy jest płytko i stanowi potencjalnie zagrożenie?
Jak na płytki Bałtyk, jest najgłębiej, jak może być, czyli na poziomie poniżej 100 m. Pod Gotlandią to 250 m. Ta broń jest rozrzucona na obszarze kilku boisk piłkarskich. Jest przy tym przykryta metrem lub kilkoma metrami czarnego, siarkowodorowego mułu i znajduje się w beztlenowej strefie pozbawionej życia. Oznacza to, że żadne ławice ryb nad tą bronią chemiczną nie pływają. Większość z tych pojemników jest już jednak kompletnie skorodowana, porozbijana. Ten iperyt jest więc w pewien sposób wystawiony. Dlatego też trwają bardzo poważne dyskusje dotyczące tego, jak technologicznie ten problem rozwiązać. Na razie wszystko wskazuje na to, że każda próba wydobycia w celu utylizacji jest bardziej niebezpieczna niż pozostawienie wszystkiego na miejscu.
Media dużo uwagi poświęciły też słabnącemu ponoć Golfsztromowi. Czy to może odmienić nasz region?
Lepszym rozmówcą byłby prof. Jacek Piskozub, ze swojej strony mogę tylko powtórzyć to, co znam bardziej ze słyszenia. Obserwowane w tej chwili wahnięcia w przepływie ciepłej wody atlantyckiej z Prądem Zatokowym na północ, aż do Arktyki, dotyczą obszaru między Labradorem i Grenlandią. Oznacza to, że zakłócenia przepływu ciepłych wód nie dotyczą głównego nurtu, który płynie po stronie europejskiej, a krawędzi tego zjawiska. Doniesienia z tym związane dotyczą więc raczej strony amerykańskiej. Choć są to zjawiska bardzo dynamiczne, zmieniające się z roku na rok czy wręcz z dnia na dzień, nie słyszałem poważnych głosów zaniepokojenia, że potok ciepłej wody na północ ulega istotnemu osłabieniu.
Problem ten został wywołany w latach 80. przez dwóch amerykańskich oceanografów, którzy przepowiedzieli, że jeżeli Grenlandia będzie topniała bardzo szybko, nastąpi tzw. katastrofa termohalinowa. Taka katastrofa miała miejsce w czasie gwałtownego ocieplenia w młodszym dryasie [11-13 tysięcy lat temu – przyp. red.], kiedy nastąpiło ochłodzenie na północnej półkuli, które trwało około 800 lat. Doszło do tego dosłownie w ciągu jednej dekady. W tym czasie schłodził się cały Atlantyk, bo woda z topniejącego lądolodu w Ameryce Północnej wylała się i przykryła słodką, zimną warstwą ciepłą wodę atlantycką. Nastąpiło wówczas zahamowanie wymiany ciepła między Atlantykiem i atmosferą w części europejskiej. I to spowodowało trwające kilkaset lat bardzo drastyczne oziębienie i oczywiście ogromne zmiany w faunie i florze. Na kanwie tej obserwacji wspomniani naukowcy uznali, że z powodu topniejącej Grenlandii sytuacja powtórzy się.
Pod koniec lat 90. stworzono więc wielki program DAMOCLES [nawiązanie do miecza Damoklesa], w którym wzięły udział przede wszystkim Niemcy, Wielka Brytania i Norwegia. My też braliśmy udział w tym programie. Uczestniczyłem w konferencji, na której występowali premier Tony Blair z panią premier Norwegii. I premierzy tych dwóch państw dyskutowali o cyrkulacji termohalinowej. Byliśmy zachwyceni, bo nagle to dość specjalistyczne zjawisko z zakresu klimatologii czy oceanografii weszło na salony polityczne. Sam program zakończył się stworzeniem bardzo sprawnego systemu obserwacji międzynarodowych, który istnieje do dziś.
Jakie są wnioski z obserwacji?
Wygląda na to, że niebezpieczeństwo nam nie grozi. Głównie dlatego, że topniejąca Grenlandia oddaje wodę bardzo powoli, bardzo małymi porcjami. Częściowo jest to spowodowane tym, że Grenlandia ma bardzo niewiele miejsc, z których ta słodka, wytopiona woda może się wylewać wielkim strumieniem. Ona raczej ciurka sobie w wielu miejscach. Owszem, lądolód topi się szybciej, niż się wszyscy spodziewali, ale nie jest to tak silny impuls, z jakim mieliśmy do czynienia podczas młodszego dryasu. Obecne wysłodzenie Atlantyku jest na tyle powolne, że słodka woda z lodowców jest szybko rozprowadzana i mieszana. Wszystko wskazuje więc na to, że katastrofa termohalinowa nam nie grozi.
Rozmawiał Szymon Bujalski
Prof. Jan Marcin Węsławski – absolwent pierwszego rocznika Oceanografii na Uniwersytecie Gdańskim z 1979 r. Ekolog morski, który spędził ponad 50 miesięcy na polarnych i morskich wyprawach – od arktycznej Kanady, przez Grenlandię, po Spitsbergen i Ziemię Franciszka Józefa. Tytuł profesora posiada od 2000 r. Od 2018 r. dyrektor Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie. Kierownik wielu międzynarodowych projektów naukowych, ostatnio dużego projektu UE na temat bioróżnorodności morskiej w Europie – MARBEFES. Jego obecna specjalizacja to związki różnorodności biologicznej mórz z klimatem, a specjalne zainteresowania to relacje człowiek-przyroda.
Fajnie, że tu jesteś. Mamy nadzieję, że nasz artykuł pomógł Ci poszerzyć lub ugruntować wiedzę.
Nie wiem, czy wiesz, ale naukaoklimacie.pl to projekt non-profit. Tworzymy go my, czyli ludzie, którzy chcą dzielić się wiedzą i pomagać w zrozumieniu zmian klimatu. Taki projekt to dla nas duża radość i satysfakcja. Ale też regularne koszty. Jeśli chcesz pomóc w utrzymaniu i rozwoju strony, przekaż nam darowiznę w dowolnej wysokości