– Wszyscy się boją zmian klimatycznych, które są związane z wysoką temperaturą. Słychać ostrzeżenia i przewidywania, że będą potworne upały, że ludzie będą mdleli na ulicach, natomiast o wiele bardziej dramatyczne zmiany klimatyczne dotyczą zim – mówi w wywiadzie dla Nauki o klimacie dr Mariusz Czop, profesor AGH i ekohydrolog. Przeczytajcie o tym, co zima i śnieg mają do wiosennej suszy oraz jakości wód w rzekach.
Szymon Bujalski: Czy polskie zimy to jeszcze zimy?
Mariusz Czop: Nadal są zimami, bo tak się nazywają, ale na pewno nie są tym, co kiedyś. Obecne zimy to okres, kiedy raczej pada deszcz niż śnieg. To coś, co dawniej było nie do pomyślenia. Dziś, nawet jeżeli śnieg spadnie, to jest go bardzo mało, a może go nie być w ogóle. No i przede wszystkim kiedyś w zimy było rzeczywiście zimno, tzn. temperatury dochodziły do nawet -30℃. Obecnie zdarza się to bardzo rzadko. Zwykle temperatury oscylują około 0℃, bardzo często są też na plusie. Zakończona zima była wyraźnie cieplejsza od średniej z wielolecia. Choć obserwowaliśmy nieco więcej śniegu, to obiektywnie była to bardzo ciepła zima.
Zima 2022/2023
Skoro mamy już wiosnę, to czy możemy podsumować na konkretnych danych zimę, która jest za nami?
Z pewnością była lepsza niż kilka poprzednich zim, bo przede wszystkim było więcej śniegu. Kiedyś średnio mieliśmy ponad 60 śnieżnych dni w roku, w niektórych regionach było to nawet blisko 70-80. Teraz jest ich zazwyczaj kilka, kilkanaście a maksymalnie około 30-40.
Jeśli chodzi o konkretne dane, to zima 2022/23 miała o około +2 stopnie Celsjusza wyższe temperatury niż średnia zima z wielolecia 1951-2020. Według danych IMGW-PIB szczególnie cieplejszy – aż o 4℃ od średniej był styczeń 2023 r. Obserwowaliśmy tej zimy także rekordowe opady jednodniowe w grudniu 2022 r., które wyniosły nawet około 40 cm.
Tej zimy spadło więcej śniegu. Czy to wystarczy, by nadrobić straty z poprzednich lat?
W jakimś stopniu tak. Problem polega jednak na tym, że nawet kiedy ten śnieg spada, to nie leży długo i nie ma szansy, by powoli się roztapiać. Zamiast tego topnieje szybko i gwałtownie, co powoduje szybkie odpływy wody do rzek. Zakończona zima była pod tym względem bardzo podobna do poprzednich kilku. Obiektywnie spadło jednak więcej śniegu, dzięki czemu w środowisku jest dużo więcej wody. Widać to również na przepływach różnych rzek – np. w zeszłym roku na rzece Przemszy, którą badam od wielu lat, przepływy były na poziomie 2-3 m³ wody na sekundę, a w tym roku dochodziły okresowo nawet do 6-7 m³ na sekundę.
I co to daje?
Dzięki temu ten ekosystem po prostu odżył. Śnieg jest bardzo ważny dla naszej strefy klimatycznej, bo dostarcza duże ilości wody do gleby, dla roślin. Więcej niż deszcz, bo deszcz spada na wysuszoną powierzchnię i po niej spływa. Natomiast śnieg leży na tej powierzchni, roztapia się bardzo wolno i jest w stanie nasycić glebę. Żeby woda nasyciła glebę, potrzeba po prostu czasu. Nie może to być krótki kontakt polegający na tym, że woda spada i od razu spływa, ona musi trochę poleżeć.
Dlatego jako hydrogeolodzy, ludzie zajmujący się gospodarką wodną, cieszymy się, że w tym roku był śnieg, który miał szansę troszkę poleżeć. Ale podkreślam – to wciąż nie było to, co kiedyś, gdy śnieg leżał przez kilkadziesiąt dni i napadało go na wysokość pół metra czy nawet metra. Mimo to, gdybyśmy mieli regularnie takie zimy, jak ta ostatnia, nie byłoby to takie najgorsze.
Zimą 1-2℃ robi dużą różnicę!
Czy możemy więc liczyć, że tak będzie?
W naszym środowisku obawiamy się, czy aby czasami nie była to anomalia w ogólnej tendencji silnie niekorzystnych zmian. Wszyscy się boją zmian klimatycznych, które są związane z wysoką temperaturą. Słychać ostrzeżenia i przewidywania, że będą potworne upały, że ludzie będą mdleli na ulicach, natomiast o wiele bardziej dramatyczne zmiany klimatyczne dotyczą zim.
Dlaczego?
Bo to właśnie wtedy te dodatkowe 1 czy 2℃ więcej robią znacznie większą różnicę. W przypadku zimy może to decydować o tym, czy mamy minusową temperaturę i śnieg może się utrzymywać, czy też mamy 0℃ lub więcej i nawet jeśli śnieg spadnie, to szybko się roztopi. Nasz cały ekosystem cierpi przede wszystkim w związku z tym, że zmienia się zima, że radykalnie zmniejszają się ilości wody, które są magazynowane (retencjonowane) w glebie. Właśnie dlatego ekosystemy nie mają z czego korzystać w okresie wiosny i lata. Efektem jest m.in. to, że w sezonie wegetacyjnym rośliny mają duże ograniczenia w rozwoju i wzroście.
Czyli można powiedzieć, że zima to okres, w którym przyroda ładuje baterie na całą resztę roku – i teraz coraz rzadziej ma się do czego podpiąć.
Można tak powiedzieć. Albo że to trochę tak, jakby przyroda wtedy spała. Gdy człowiek śpi, to właśnie ładuje baterie – wszystko w jego organizmie się oczyszcza, regeneruje. Przyrodzie widocznie też potrzebny był taki okres. I na pewno to ładowanie baterii dotyczy w dużej mierze właśnie wody. Główne źródło zasilania gleby w wodę, które istnieje w naszej strefie klimatycznej, to śnieg zimowy i jego stopniowe topnienie – to zawsze był podstawowy mechanizm, który dawał możliwość nawadniania gleby.
Warto przy tym pamiętać, że gdy śnieg spadnie, to zalega nawet na powierzchniach nachylonych, po których deszcz natychmiast spłynie. Oznacza to, że na konsekwencje mniej śnieżnych zim najbardziej narażone są tereny górskie, w przypadku których nawodnienie gleby przez wodę – ze względu na nachylenie terenu – jest bardzo trudne. Śnieg nie odpłynie tak szybko, ponieważ musi najpierw stopnieć. Nawet jeśli świeci słońce, to dzięki białemu kolorowi odbija światło i promieniowanie słoneczne. Kiedy więc świeci słońce, śnieg roztapia się powoli i woda wchodzi do podłoża, nawadniając glebę i zasilając wody podziemne. Gdy śniegu zaczyna brakować, infiltracja wód opadowych do górotworu jest znacznie mniejsza. Przy czym warto mieć na uwadze, że ta infiltracja nigdy nie była duża, bo do górotworu ma szansę wsiąknąć od 5 do 20% wody opadowej.
5-20% z jakiej ogólnej liczby?
W naszym klimacie średnie opady atmosferyczne wcale nie są duże, wynoszą około 600-700 mm słupa wody. Mówiąc inaczej, gdybyśmy cały deszcz cierpliwie zbierali przez cały rok i chronili go przed odparowaniem, to uzbieralibyśmy słup wody na powierzchni wysoki na 60-70 cm. Większość z tej wody odpływa lub odparowuje, a do górotworu może wsiąknąć średnio kilka a najwyżej kilkanaście centymetrów. Średnio będzie to mniej więcej około 5-8 cm, czyli 50-80 litrów na metr kwadratowy. To tak jakbyśmy wylali 5-8 wiaderek wody. Nie jest to może dużo, ale nie jest i mało.
Śnieg, rośliny i retencja wody w glebie
Gdy zimą rośliny śpią, woda ma ułatwione zadanie, by wsiąkać w glebę?
Tak jest. Jak wiadomo woda ma tendencję do tego, by spływać głębiej. Zima to dobre warunki dla takiego wnikania także dlatego, że rośliny śpią, hibernują. Nie ma wegetacji, można powiedzieć, że nie prowadzą żadnej działalności. Zużywają więc minimalne ilości zasobów i nie potrzebują dużych ilości wody. Dlatego woda ma szansę przeniknąć przez ich bardzo gęsty system korzeniowy i nie być wyssaną, tylko zasilić wody podziemne.
A powinno nam na tym zależeć, bo wody podziemne stanowią główny rezerwuar wody na trudne czasy. Znajdująca się tak głęboko woda jest poza zasięgiem jakichkolwiek procesów, nie dochodzi w niej do rozwoju bakterii itd. Jeśli nie zanieczyścimy więc wód podziemnych, będziemy mieli duże ilości do wykorzystania. Natomiast tylko zimą mogą istnieć na tyle dobre warunki, żeby woda wchodziła nam do tego głównego zbiornika.
A wiosną jest już o to trudniej…
I to nawet w sytuacji, gdy pojawiają się duże deszcze i nie ma wysokich temperatur, więc nie ma też parowania. Mimo to woda nie wejdzie głębiej, bo będące w okresie wegetacyjnym rośliny są wtedy już „czujne” i ją zużyją. Nie przepuszczą jej niczym straż roślinna. W głąb zdołają przeniknąć co najwyżej jakieś resztki.
Co do zasady woda ma bardzo trudne warunki do przetrwania w glebie, bo jest wiele procesów, które chcą ją z niej usunąć. Tym najważniejszym jest właśnie działalność roślin. Mało kto zdaje sobie sprawę, ale rośliny mają bardzo gęstą sieć korzeniową – często przekracza ona kilkukrotnie szerokość ich korony. A są rośliny, które mają nawet do 10 razy większą szerokość systemu korzeniowego niż ta widoczna na powierzchni korona. Co więcej, korzenie niektórych drzew sięgają wręcz dużo dalej niż ich cień. Korzenie drzew, szczególnie w lesie, mogą więc tworzyć bardzo zagęszczoną sieć zasysającą wodę z gleby.
Latem jest jeszcze gorzej?
Latem sytuacja jest już bardziej skomplikowana, bo jest sucho i decydujące znaczenie ma parowanie. Gdy rośliny wyciągają korzeniami wodę z gleby, zużywają ją do swoich celów, wykorzystując m.in. znajdujące się w niej sole mineralne. Rośliny nie są przy tym pompą działającą w obu kierunkach, dlatego nadmiar wody odparowują przez specjalne aparaty oddechowe na liściach. Nie ma możliwości zawrócenia tej wody z powrotem, ona płynie tylko w jedną stronę. Ten jednokierunkowy proces nazywany jest ewapotranspiracją.
Tutaj podkreślone są dwa słowa: EWAPORACJA, czyli parowanie, i TRANSPIRACJA, czyli oddychanie. Jest to ważny proces, który sumarycznie łączymy ze zwykłym parowaniem, do którego dochodzi, gdy woda po prostu zalega na powierzchni i ze względu na działanie słońca odparowuje. Ewaporacja i ewapotranspiracja są procesami kluczowymi, bo napędzają cały obieg wody w przyrodzie.
Jeśli zimą spada mało śniegu, to w lecie rośliny nie mają wystarczającej ilości wody, ale też dochodzi do zmniejszenia lub nawet całkowitego zablokowania zasilania wód podziemnych. Zaobserwowaliśmy to także w praktyce – kilka lat słabych zim spowodowało, że mniej wody dopłynęło do wód podziemnych. Efekty było widać np. po rzekach.
Niskie stany i słaba jakość wody w rzekach
To znaczy?
Wody podziemne mniej zasiliły rzeki i przez ostatnie kilka lat obserwowaliśmy przepływy wody w rzekach na poziomach minimalnych albo poniżej średnich. Było to widać w szczególności w poprzednim roku, choć z samymi opadami deszczu nie było wtedy tak najgorzej.
Do niskiego stanu wody, który miał wpływ na katastrofę Odry, przyczyniły się nie tylko wyższe temperatury latem, nie tylko odparowywanie deszczu czy jego brak. Ważnym czynnikiem powodującym zmniejszenie przepływu we wszystkich ciekach powierzchniowych w Polsce i plasowanie się tych przepływów poniżej średniej było to, że przez brak śniegu zimą jest mniejszy dopływ do wód podziemnych i w konsekwencji mniejsze zasilanie rzek przez te wody.
Miejmy przy tym na uwadze, że spadek przepływu w rzekach już też zagrożeniem dla gospodarki. Jeżeli mamy mało wody w rzece, to może jej zabraknąć dla rozwoju przemysłu, który wykorzystuje ją w dużych ilościach, a także dla rolnictwa, które zmuszone jest uzupełniać deficyty naturalnego nawadniania gleby. Przypadek Odry pokazał jednak, że istnieje jeszcze większe zagrożenie.
Co ma pan na myśli?
Niski poziom przepływów w rzekach, a jednocześnie stały albo rosnący ładunek zrzucanych do niej ścieków, to zaproszenie do katastrofy. Gdyby w tej rzece płynęło więcej wody, gdyby płynęło jej tyle, co kiedyś, gdybyśmy obserwowali duże masy płynące, to te ścieki można by było w jakimś zakresie wrzucać. A raczej nie jesteśmy w stanie ograniczyć ich ilości, bo choć populacja Polski maleje, to jednocześnie rośnie liczba ludzi podłączonych do sieci kanalizacyjnej i cały czas rozwija się przemysł, który też musi coś ze swoimi ściekami zrobić. Kiedyś zrzut ścieków do rzek nie był problemem, bo wody w rzekach było dużo. Teraz doszliśmy jednak do poziomu granicznego.
Niedawno pojawiły się doniesienia, że istnieje zagrożenie katastrofy także w przypadku Wisły, ale to zagrożenie tak naprawdę było już wcześniej. Nie wynika to z jakiegoś gigantycznego wzrostu ilości ścieków, które odprowadzamy do środowiska, tylko ze spadku poziomu wód, z zaburzeń bilansu wodnego spowodowanego zmianami klimatycznymi. To jest ewidentne, bo przez pięć poprzednich lat obserwowaliśmy niemal bezśnieżne zimy i gwałtowny spadek zasilania do wód podziemnych. Jeśli teraz nie pojawi się kilka zim takich jak ostatnia albo lepszych, to sytuacja z takimi katastrofami jak na Odrze może się powtarzać.
Ludzie często utożsamiają zmiany klimatyczne wyłącznie z wyższymi temperaturami w okresie letnim. Jak jednak widać zmiany zachodzą w całym spektrum roku i dotykają także takich elementów jak ta kluczowa dla rozwoju człowieka i cywilizacji woda.
Woda dla rolnictwa
Wspomniał pan o rolnictwie. Czy susze rolnicze również możemy łączyć z bezśnieżną zimą?
Tak, możemy. Zima – jak już wspomnieliśmy – jest czasem, kiedy przyroda ładuje baterie i zbiera wodę na trudniejszy okres. Kiedy rośliny zaczynają rosnąć, poszukują wody i wysysają ją do ostatniej kropli. Dla rolników kluczową sprawą jest więc dostarczenie wody roślinom w okresie od marca do lata, kiedy już zbierają plony. Gdy tej wody z powodu bezśnieżnej zimy nazbierało się mało, pojawia się problem.
Rolnicy chcieliby mieć dodatkowe źródło wód do nawodnień rolniczych, ale woda z rzek jest silnie obciążona ściekami. W kontekście rolnictwa – zbyt silnie. Tak naprawdę w naszych rzekach płynie tylko kilka procent wód czystych, które nadawałyby się do jakiegoś bardziej zaawansowanego użytku, np. do celów pitnych. Najczęściej woda w rzece jest bardzo silnie zanieczyszczona, jej stan jest niezadowalający lub zły, a wykorzystanie mocno ograniczone.
Dramatyczne jest to, że mamy dużo zasolonych wód z powodu zrzutów słonych wód kopalnianych. Taka woda nie może trafiać na pole, bo by zasoliła glebę. Sól obecna w wodzie jest bardzo groźna dla roślin, bo sód blokuje możliwość poboru przez korzenie roślinne wody i roślina wysycha. Dużo sodu nie jest też korzystne dla człowieka, który może mieć przez to problemy z sercem. I tak samo jak my szukamy niskosodowych wód, tak samo szukają ich rośliny.
Mało kto o tym wie, ale nawet stosowanie nawodnień rolniczych w klimacie o dużej intensywności parowania nie jest korzystne dla przyrody. Po kilku latach używania takiej wody trzeba zmienić miejsce, bo dochodzi do zasolenia gleby nawet w przypadku wód podziemnych. Jak widać zasolenie wód jest więc dla rolnictwa zjawiskiem bardzo niekorzystnym.
Najlepszy dla rolnictwa jest więc po prostu zwykły deszcz?
Tak, bo to praktycznie woda destylowana. Rolnicy muszą jakoś pozyskiwać wodę do nawodnień i pierwszym sposobem jest właśnie gromadzenie jej, kiedy pada deszcz. Ale wymaga to pozyskiwanie ogromnych przestrzeni na zbiorniki retencyjne. Kiedyś je likwidowano, teraz próbuje się odbudowywać, co generuje duże koszty finansowe i ciągle wychodzi kiepsko.
Niedawno w telewizji mówiono, że Unia chce zabrać ludziom ziemie i zatopić jakąś powierzchnię wsi. A tak naprawdę chodziło o retencję wody, o przeznaczenie na ten cel jakichś obszarów, by w okresie, kiedy wody jest nadmiar, zatopić tereny i pozwolić, żeby woda wsiąkła do podłoża. Ale zatopić tymczasowo, a nie w sposób trwały. Przecież my nawet nie mamy tyle wody, żeby to się udało, poza tym ta woda by się nie utrzymała, bo by odparowała.
Problemy z wykorzystaniem wód podziemnych
Wykorzystywanie wód podziemnych w rolnictwie to dobry pomysł?
Rolnicy mają duże problemy techniczne, finansowe i logistyczne, żeby pozyskać wodę z rzeki. Rzeka jest brudna, niesie jakiś materiał, który nie powinien trafiać na pole. Coraz częściej rolnicy korzystają więc z wód podziemnych. W Polsce budzi to obawę, ponieważ przykłady ze świata pokazują, że dopuszczenie do nielimitowanej możliwości korzystania z wód podziemnych przez rolnictwo pociąga za sobą gigantyczne spadki przepływów oraz doprowadza do obniżenia poziomu zwierciadła wód podziemnych.
Są znane przypadki z Chin czy Indii, gdzie w związku z dużym poborem wód do celów rolniczych poziom wód podziemnych obniżył się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat nawet o kilkaset metrów. Oznacza to, że kiedyś zwierciadło wody było na głębokości np. 30 m i łatwo było tę wodę pompować, a teraz jest ona na głębokości 300-400 m, więc głębokość studni i nakłady techniczne na pompowanie wody rosną. Nie jest to więc rozwiązanie korzystne.
Polska jest przy tym krajem nietypowym. Kraje rozwinięte najwięcej wody wykorzystują w rolnictwie, na drugim miejscu w przemyśle, na trzecim w gospodarce komunalnej. My wykorzystujemy najwięcej wody w przemyśle i gospodarce komunalnej, a dopiero potem relatywnie niewielkie ilości wody w rolnictwie. Tyle że w Polsce woda wykorzystywana w rolnictwie jest praktycznie poza jakąkolwiek kontrolą…
No właśnie – więc to raczej efekt braku odpowiedniego monitorowania, a nie rzeczywiste dane.
Dokładnie.
Skąd to się bierze?
Jako społeczeństwo jesteśmy właścicielami wody, która płynie w rzekach oraz występuje w postaci wód podziemnych i możemy z niej korzystać za darmo. W ramach powszechnego korzystania z wód każdy obywatel Polski bez jakichkolwiek zgłoszeń, pozwoleń czy wnoszonych opłat może wykorzystywać do 5 m3 wody na dobę na gospodarstwo domowe ale wyłącznie do celów prywatnych. Mamy więc prawo, by wykorzystywać wodę ze źródła, które znajduje się w naszym otoczeniu, możemy sobie nawet studnię na działce wywiercić. Ale pod warunkiem, że nie przekroczymy limitu, będziemy wykorzystywać wodę na cele prywatne, a głębokość studni nie przekroczy 30 m. Tyle że te trzy parametry nie są w ogóle sprawdzane. Trudno więc zakładać, że są przestrzegane.
Wiemy o tym że, pod płaszczykiem powszechnego korzystania z wody, używają ją również rolnicy, którym pozwala się na to, żeby cały limit wody – 5 m3 na dobę, czyli 1825 m3 rocznie – wykorzystywali do nawodnień rolniczych. Na rynku polskim sprzedawane są nawet deszczownice, które zużywają 200 m3 na godzinę. Oznacza to, że zużyje ona roczny limit wody w około 10 godzin. Potrafimy ustalić, że zapotrzebowanie na wodę pojedynczych dużych gospodarstw może być większe niż w przypadku wszystkich gospodarstw domowych w średniej wielkości gminie. Każdy więc widzi że coś tu jest nie w porządku.
Daje to do myślenia…
Powiem panu więcej. Nie tak dawno w ramach programu Stop Suszy rolnicy mogli dostać nawet 100 tys. zł od państwa na poprawę infrastruktury do nawodnień. I wystarczyło mieć tylko zwykłą „opinię” hydrogeologiczną, że takie nawodnienie nie wpłynie negatywnie na sytuację hydrogeologiczną i zasoby wód podziemnych, w które często są zaopatrywane wodociągi. Taka opinia nie miała żadnego rygoru, więc dawano dotacje i bezproblemowo pozwalano na korzystanie z wód podziemnych, nie martwiąc się o to, że to jest ogromne pole do nadużyć.
Apelowałem wówczas do odpowiedzialnych za to podmiotów, że skoro dawane są takie dotacje, to powinny być wprowadzone jakieś rygory polegające chociaż na montowaniu jakiegoś licznika, składaniu rocznych sprawozdań w tym zakresie czy nawet poinformowania, że ktoś wywiercił studnię. Bo my nie wiemy, ile ludzi ma studnie i ile tej wody pobierają. W sytuacji, gdy zasoby wodne mogą spadać, monitorowanie jej zużycia to przecież kluczowy element.
Skąd u nas przerwy lub ograniczenia w dostawie wody?
Nie bez przyczyny w ostatnich latach obserwujemy coraz więcej sytuacji, gdy gminy zgłaszają okresowe przerwy lub ograniczenia w dostawie wody. W sezonie letnim, kiedy pojawia się szczyt zużycia (bo jest gorąco i ludzie chcą podlewać rośliny czy też napełniać baseny), wody zaczyna brakować. Kiedyś ludzie się tym nie przejmowali, bo to były pojedyncze przypadki.
Teraz jest inaczej. Blog Świat Wody prowadzi wykaz pokazujący, ile gmin zgłosiło problemy z dostępnością wody. Przez ostatnie lata liczba takich przypadków zaczęła gwałtownie rosnąć i dochodzi już do około 300, czyli mniej więcej 12% gmin w Polsce. Oczywiście były to czasowe ograniczenia i prośby, żeby nie wykorzystywać wody do celów innych niż bezpośrednie spożycie przez mieszkańców. Nie jesteśmy więc zagrożeni brakiem wody pitnej, ale może być tak, że będzie ona drożeć ze względu na jej brak w najbliższym otoczeniu.
Wysoki pobór przez rolników może zaś spowodować, że gminy będą zmuszone do inwestycji w bardziej stabilne i głębsze odwierty. Konieczne więc będą dodatkowe nakłady finansowe, a ostateczną cenę zapłacą za to mieszkańcy.
Podsumowując: ilość łatwych do ujmowania wód podziemnych maleje, na co wpływają w znacznym stopniu bezśnieżne zimy i inne konsekwencje nasilających się zmian klimatycznych. Jednocześnie ilość chemikaliów w rzekach rośnie, ilość odprowadzanych ścieków rośnie, zużycie wody rośnie. I chyba nikt wśród decydentów się tym wszystkim tak naprawdę nie przejmuje, bo nawet nie mamy systemu monitoringu, który by nas wcześniej ostrzegał przed różnymi zagrożeniami.
W większości przypadków w Polsce badanie jakości wody czy też raportowanie o stanie rzek jest bardzo wadliwe i ułomne. Jako naukowcy zgłaszamy to od dawna, ale jak widać są inne potrzeby niż monitorowanie stanu środowiska. W rezultacie cały czas nie mamy systemu ostrzegawczego ani procedur, które pomogłyby usuwać i zmniejszać skutki katastrof ekologicznych. Nie ma nawet terminu „katastrofa ekologiczna”, który pozwoliłby wykorzystywać środki rządowe czy mobilizować wojsko, straż i policję do usuwania tej katastrofy. Wyraźnie widać, że pod względem technicznym i decyzyjnym jesteśmy nieprzygotowani na braki wody, braki dostaw wody, skażenie czy zanieczyszczenie wód, okresy suszy. Kompletnie nie jesteśmy przygotowani na nic.
Rozmawiał Szymon Bujalski
Dr hab. inż. Mariusz Czop, profesor AGH z Katedry Hydrogeologii i Geologii Inżynierskiej. Specjalista w zakresie skutecznej ochrony środowiska oraz zrównoważonej gospodarki wodnej, w tym w szczególności w tematyce modelowania, przenoszenia i transformacji zanieczyszczeń w środowisku. Popularyzator tematów związanych z ochroną i remediacją środowiska, uczestnik licznych audycji radiowych i telewizyjnych, pomysłodawca i realizator społecznych kampanii informacyjnych. Czynnie zaangażowany we wspieranie działalności organizacji ekologicznych oraz społecznych ruchów na rzecz ochrony przyrody i środowiska.
Fajnie, że tu jesteś. Mamy nadzieję, że nasz artykuł pomógł Ci poszerzyć lub ugruntować wiedzę.
Nie wiem, czy wiesz, ale naukaoklimacie.pl to projekt non-profit. Tworzymy go my, czyli ludzie, którzy chcą dzielić się wiedzą i pomagać w zrozumieniu zmian klimatu. Taki projekt to dla nas duża radość i satysfakcja. Ale też regularne koszty. Jeśli chcesz pomóc w utrzymaniu i rozwoju strony, przekaż nam darowiznę w dowolnej wysokości